O wojnie w Donbasie już po polsku

Nakładem wydawnictwa GlowBook ukazało się polskie tłumaczenie głośnej książki Zachara Prilepina „Niektórzy nie pójdą do piekła”, poświęconej tragicznym wydarzeniom wojny w Donbasie.

To nietypowa pozycja w dorobku popularnego pisarza. Nie jest to bowiem klasyczna powieść, a rodzaj autobiografii, zawężonej do lat 2016-2018, gdy Prilepin przebywał na donbaskim froncie jako zastępca dowódcy batalionu specnazu.

Książka ma jednak wymiar nie tylko czysto wspomnieniowy, znajdziemy w niej wiele refleksji politycznych skoncentrowanych wokół wojny w Donbasie i rosyjskiej polityki wobec Ukrainy. Jest to ciekawe spojrzenie, z którym warto się zapoznać, bowiem w znacznym oddaje nastawienie tej części rosyjskiej opinii publicznej, która jest krytyczna wobec ukraińskiej polityki Kremla, jako nazbyt kapitulanckiej. Narrator powieści przedstawia przygnębiający obraz krzywd, jakie ponoszą ze strony Kijowa mieszkańcy Donbasu, co – według niego – nie spotyka się z adekwatną reakcją ze strony Rosji i armii miejscowych republik ludowych (donieckiej i ługańskiej). Nietrudno zauważyć bardzo emocjonalne podejście autora do tego problemu.

Można też dostrzec w tej książce próbę wewnętrznego bilansu Prilepina swojego udziału w donbaskiej wojnie, wyjaśnienia motywów tego zaangażowania. Konflikt w Donbasie postrzega on jako wewnątrzukraińska wojnę domową: „Jak tu, w Doniecku próbować zrozumieć, kto przeciwko komu: -jenko i -skij przeciwko -wanow i -jenin? — dajcie spokój; u nas w batalionie – na chybił trafił podaję — końcówki nazwisk: jenik – raf – szton – idze – anian, a na -jenko w ogóle co drugi”. Jego ludzie to ukraińska alternatywa dla reżimu w Kijowie: „Tyson na przykład uważa się za Ukraińca; wielu w batalionie uważało się za Ukraińców i walczyli za Kowpaka przeciwko Szuchewyczowi, za Machno przeciwko Petlurze, za Bogdana Chmielnickiego przeciwko Iwanowi Wyhowskiemu, w końcu za kniazia Światosława, Rusicza, praojca nas wszystkich”. Również motywacja Prilepina jawi się jako uwarunkowana nie tylko jego rosyjskim patriotyzmem, ale także swego rodzaju proukraińskim sentymentem: „Jestem przecież, moi drodzy, w Ukrainie zakochany. Jedno jest smutne: teraz słowa «Jestem od dzieciństwa zakochany w Ukrainie» są z tej samej półki, co «No nie, co też pan, mam nawet przyjaciół  Żydów». Ale jak powiedzieć inaczej, jeśli się kocha?”. „Walczymy nie o Rosję — walczymy o Ukrainę” – deklaruje.

Równocześnie podkreśla Prilepin, że po stronie Donbasu jest to wojna obronna, co rozstrzyga, za kim stoją racje moralne: „To Kijów przyszedł na Donbas, a nie Donbas doszedł do Kijowa. Różnica aż nazbyt zauważalna”.

Co ciekawe, przeciwnicy wojenni znajdują się jedynie na marginesie opowieści, nie na nich koncentruje się niechęć narratora. „Źli” w jego oczach są przede wszystkim intryganci w kuluarach Kremla i ich marionetki w Doniecku. Przede wszystkim Dienis Puszilin, obecny zwierzchnik Donieckiej Republiki Ludowej. „Dobrzy” to oczywiście ludzie Prilepina i inni żołnierze pospolitego ruszenia Donbasu (choć ich nie idealizuje: „Kiedy zaczął się Majdan, Tyson siedział w ługańskim więzieniu: za przechowywanie i zbyt”), ale przede wszystkim jego przyjaciel – zamordowany w zamachu terrorystycznym 31 sierpnia 2018 roku zwierzchnik Donieckiej Republiki Ludowej Aleksandr Zacharczenko.

Książka to właściwe pomnik wystawiony Zacharczence, który jawi się tu jako barwna postać, szeroka, rosyjska dusza, wielki wojownik, ale i wspaniały kompan biesiad przy kieliszku. Autor nie ukrywa, że jego intencją jest uchronienie postaci Zacharczenki od zapomnienia, w czasach, gdy potok informacji jest tak szybki, że pamięć ludzka stała się bardzo ulotna. „Przedtem były dzieje — błyszczały nazwiska, jak baloniki w rękach Pana — oczy zamierały z zachwytu: Jermak, Kuźma Minin, Stieńka Razin, bat’ka Machno, Czapajew, Kotowski, Kowpak — swoi dońscy Garibaldiowie, swoi dnieprowscy Che Guevarowie — a potem trzask! — zerwana ciągłość. Przedtem naród mógł trzysta lat z ust do ust przekazywać bylinę o bohaterze, skazkę o księciu, pieśń o atamanie — a teraz informacja żyje trzy miesiące; potem skarleje w trzy dni, a jeszcze potem w trzy godziny” – zauważa z goryczą narrator.

Z drugiej strony przyznać trzeba, że naturalistyczna charakterystyka Zacharczenki niekoniecznie dla każdego musi być porywająca:

„Podrywał ludzi do ataku, na skraju pierwszej linii: najpierw miotał się po okopach, wrzeszczał na wszystkich bojących się wstać, potem sam jako pierwszy poszedł; do tamtych pozycji zostawało pięćdziesiąt metrów, dobiegł, wskoczył do cudzego okopu, w ręku pistolet — szczęknięcie w kierunku biegnącego na niego, niewypał… wtedy wbił lufę w ludzkie oko.

…potem, kiedy wszystko się skończyło, szedł okopem — i mimochodem wytarł lufę o mundur cudzego zabitego, leżącego na przedpiersiu.

Wszystko to robił sam.

Potem z tym żył. Nosił to wszystko w sobie, na sobie, zabrał ze sobą”.

Warto przy tym zauważyć, że książce zawarta jest wyraźna sugestia, jakoby doniecki przywódca zabity został na rozkaz Kremla. Co nie dziwi w kontekście tego, jaką znajdziemy tam ogólną charakterystykę rosyjskiej polityki zagranicznej:

„- Wszyscy tu – ciągnąłem zgodnie z zamówieniem – czekają, aż kiedyś przyjdzie Rosja. Rosja przyjdzie – i będzie porządek, pokój. Ale Rosja tak nie przychodzi. Oczekują ją w jednej postaci – a przychodzi w innej, inaczej. Przychodzi jak walec drogowy. Przychodzi jak maszynka do mięsa. Wszystko pożera i nawet nie wypluwa kości: robi czysty farsz”.

Jacek Cezary Kamiński

 

Poniżej fragment powieści:

Następnego dnia w Doniecku ogłoszono Małorosję następczynią prawną zbankrutowanej, ale wciąż nam jeszcze drogiej Ukrainy.

Wszystko wyglądało zwyczajnie. Zwołano miejscowych dziennikarzy — ci zebrali się, posłuszni, ustępliwi, zawsze jakby nieco senni: doniecki charakter — taki właśnie jest, trochę zaspany; póki grom nie uderzy.

Był Taszkient, był Kozak — Szefa nie było; początkowo siedziałem w sali, też się nudziłem: widocznie w ten sposób stając się po trochu coraz bardziej donieckim.

Potem mnie, jako pierwszego przywołano do mikrofonu; wygłosiłem mowę w stylu: «I have a dream» — w gruncie rzeczy Małorosja mało mnie zajmowała, ale to, że przenieśliśmy (werbalnie) stolicę z Kijowa do Doniecka, bawiło mnie.

W sali siedzieli delegaci — specjalnie wyszukano przedstawicieli każdego ukraińskiego regionu (naturalnie, od dawna mieszkających w Doniecku – no bo kto by do nas przyjechał: droga powrotna wiodłaby wprost do więzienia). Przedstawiciele poparli doniecką propozycję: przeformatować Ukrainę. Całą.

Po godzinie na donieckich kanałach telewizyjnych pojawiły się leniwe relacje.

Krótkie streszczenie konferencji, wraz z moim wystąpieniem, niewidzialnym przewodem wyciekło do Moskwy. (…)

— Zadzwonił Puszylin i prosił o przekazanie mi, że Moskwa żąda dezawuowania wszystkiego. Natychmiast. Zabroniłem mu. Zrobi jakieś oświadczenie.

Puszylin był szefem parlamentu Donieckiej Ludowej. Puszylin był negocjatorem na wszystkich międzynarodowych rozmowach pokojowych. Ale to wszystko nie należało do jego najważniejszych obowiązków. Główną sferą działalności Puszylina były kontakty z Moskwą, z różnymi jej gabinetami — Moskwa jest wielka, spojrzy niekiedy na siebie w lustro — splunie, pomyśli, że to jakaś obca baba. A to ona.

Nie powiem, żeby to Szef do tej pracy Puszylina wyznaczył.

— Ta-ak — powiedział Kozak.

— A jak mogą zdezawuować, jeśli już wszystkie, jak mówisz — Taszkient spojrzał na Kozaka — światowe agencje napisały? Będzie zamieszanie.

Taszkient był trochę zakłopotany, odłożył spinner i wziął wykałaczkę.

Szef siedział w milczeniu i po oczach było widać, że intensywnie myśli: co robić, jak ograć wszystkich, kto mu przeszkadza w zabawie.

Zawołał szefa obstawy, polecił: «Zadzwoń do Puszylina — powiedz, żeby nawet o tym nie myślał; niech robi, jak kazałem».

Nie minęła i minuta, jak pojawił się całkiem mi nieznany typ: okulary, nieżyczliwa twarz; ale wszyscy obecni na pewno go znali — i na pewno nikt się na jego widok nie ucieszył.

Typ przysunął sobie krzesło i siadł w rogu stołu.

Przypominał postać z jakiegoś starego filmu; kiedy zabójcy źle wykonują swoją pracę i wszystko idzie krzywo — zjawia się czyściciel i wszystko zaczyszcza: dobija niedobitych, zabija samych zabójców, potem wszystko rozpuszcza w kwasie solnym i wychodzi, starannie przekręciwszy trzy razy klucz w zamku.

To był czyściciel, tyle że w sprawach politycznych rozbieżności.

Miał taki sam beznamiętny wyraz twarzy, cienkie usta, szare uszy. Marynarka też jasnoszara, koszula jakoś tak pomięta. Nic wyróżniającego się.

«Mam przed sobą tego właśnie nadzorcę z Moskwy» — zrozumiałem. Nietrudno było się domyślić.

— Trzeba wszystko zdezawuować. W ciągu pół godziny — powiedział cichym, ospałym głosem.

Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby Zacharczenko tak milczał. Najeżywszy się trochę i starannie dobierając właściwe na tę chwilę słowa, odpowiednią intonację — jest Szefem republiki i będzie mówił jak Szef — ale… gdzieś tam jest imperator.

— Kto to przekazał? — zapytał Szef.

— Ten kto trzeba — tak zwyczajnie i jakby już zmęczony rozmową odpowiedział nadzorca; i znowu powtórzył: — Trzeba zdezawuować. Bo będą kłopoty. Wszyscy je będą mieli.

Kozak milczał. Taszkientowi gdzieś się zapodziała wykałaczka; nie wiem, gdzie ją schował: na stole też nie leżała.

Nie powiem, żeby ktoś był zmieszany: Kozak siedział pełen ikry, Taszkient chyba trochę się uśmiechał. Ale to nic nie zmieniało.

— Jest taka historia — powiedziałem, jako że wszyscy milczeli i milczenie zaczynało ciążyć. — Mit. Ale mit charakterystyczny — wszyscy, prócz nadzorcy, jak mi się zdawało, ucieszyli się, że się odezwałem; tylko ten typ rzucił na mnie nic nierozumiejące spojrzenie: jakby na stole stała karafka — i nagle przemówiła; było mi całkiem obojętne, kto na mnie patrzy, udawałem głupka — a to ważne zajęcie; i kontynuowałem: — Kiedy zakończyła się już krymska historia a donbaska historia dopiero się tliła i powiało pożarem — u imperatora odbywała się wielka narada. Przy stole zebrały się wszystkie najważniejsze w państwie męże. Imperator rozdał im zadania. Ten miał — dokręcić, tamten — przygasić, trzeci — dostosować, czwarty — zamknąć. Prawie każdy dostał swoją robotę, ale coś ważnego pozostawało niewyjaśnione. Tymczasem imperator wstał, żeby wyjść. Wtedy najodważniejszy z państwowych męży zakaszlał i pospiesznie zapytał: «Każdy z nas zrozumiał, co ma robić, ale… Chcielibyśmy zrozumieć: jaki jest końcowy cel naszej pracy?» Imperator zatrzymał się na chwilę i przesylabizował: «Cała Ukraina».

Zdawało mi się, że Zacharczenko też się uśmiechnął — i przejął piłkę:

— Widzisz? — zapytał nadzorcę; wydawało mi się, że chciał go klepnąć po ramieniu, ale się powstrzymał. — Widzisz? Powiedział: cała Ukraina. Przyłączyliśmy dziś Ukrainę do Donbasu.

Myśl Polska, nr 51-52 (19-26.12.2021)