"Klasztor" Zachara Prilepina. Znakomita łagrowa powieść niesfornego pisarza
Tu biją i rozstrzeliwują za byle co, a grypsujący znęcają się nad innymi więźniami. Jaką wizję łagrów zawiera książka kontrowersyjnego rosyjskiego pisarza Zachara Prilepina, którego przyjazd na polskie festiwale literackie został odwołany?
„Klasztor” („Obitiel”) Zachara Prilepina wciągnął mnie już pierwszą frazą księgi pierwszej: „Il fait froid aujourd’hui”. Oho, dokąd to zaprowadził nas autor? Czyżbyśmy znowu znaleźli się w salonie frejliny Anny Pawłowny Szerer, która w pierwszym rozdziale pierwszego tomu „Wojny i pokoju” właśnie po francusku, bo „jak to powiedzieć po rosyjsku” nie bardzo wie, rozważa w rozmowie z „mon prince” Wasilijem problemy bieżącej (w 1805 r.) polityki europejskiej?
Nie. Na dojmujący „dziś chłód” w rozmowie z zekiem, wysłanym do zbioru jagód Wasilijem Pietrowiczem, narzeka dla żartu po francusku Fiodor Eichmanis, komendant SŁON-a, czyli Sołowieckiego Łagru Specjalnego Przeznaczenia.
Okrutna to i mocna ironia. Ten Wasilij, zesłany na Sołowki białogwardzista, jest może i potomkiem tamtego księcia Wasilija, historia przez ponad wiek obróciła wielkim, jak to określił Sołżenicyn, „czerwonym” kołem i trafiła na wyspy na Morzu Białym, gdzie maszyna terroru przekuwa skazanych na „ludzi radzieckich”, a tych, co nie spełniają norm technologicznych, miele na „łagrowy kurz”.
Francuski to tylko kaprys „radzieckiego nadczłowieka”, pana na SŁON-ie, który zaprowadza na swoich łagrowych włościach „porządki nie radzieckie, ale sołowieckie”.
Takich odwołań, parafraz, stylizacji, zapożyczeń z Gogola, Dostojewskiego, Gorkiego, Bułhakowa czy Tołstoja jest w „Klasztorze” wiele. Prilepin ma do tego prawo. Napisał znakomitą powieść, która mieści się w szeregu wielkich dzieł literatury rosyjskiej. Jego mistrzostwem zachwycają się nawet ideowi i osobiści wrogowie, którzy w prywatnych rozmowach na Prilepinie nie zostawiają suchej nitki.
Poza kanonem Sołżenicyna i Szałamowa
Miejscem akcji jest klasztor na Sołowkach zamieniony przez bolszewików na początku lat 20. ubiegłego wieku w łagier. Obóz początkowo o stosunkowo łagodnym reżimie, potem coraz cięższy i okrutniejszy, jak i cały archipelag Gułag.
To dla pisarza miejsce grząskie. Tu reputację stracił radziecki klasyk Maksim Gorki, który odwiedziwszy Sołowki w 1929 r., piał nad znakomitymi warunkami życia zeków i sukcesami czekistów, którzy przekuwają więźniów na godnych obywateli radzieckich. Dał się prowadzać nadzorcom pod ręce tam, gdzie oni chcieli, i widział to, co oni chcieli, by zobaczył. Katowanych nieopodal polskich jeńców wojennych zaprzęganych do sań obciążonych dłużycą nie dostrzegł.
Prilepina na Sołowki zaprowadził jego pradziad Zachar, były więzień SŁON-a, człowiek mądry, sprawiedliwy. Taki trochę Płaton Karatajew, prosty towarzysz niewoli Pierre’a Bezuchowa z „Wojny i pokoju”. Tylko Płaton był pogodny i anielsko dobry, a takich kuźnia sołowiecka nie produkowała. Zachar, od którego pisarz zapożyczył sobie imię, był surowy i twardy, wręcz okrutny.
Taki właśnie jest świat „Klasztoru”. Prilepin wychodzi jednak z obowiązującego, wydawać by się mogło, już wiecznego kanonu literatury łagrowej stworzonego choćby przez Sołżenicyna czy Warłama Szałamowa. I to nie tylko dzięki temu, że jego Sołowki to jeszcze lata 20., kiedy Gułag dopiero stawał się pracującą na pełnych obrotach przetwórnią ludzi na „łagrowy kurz”.
Tu biją i rozstrzeliwują za byle co, a błatni (grypsujący) znęcają się nad innymi więźniami. Ale łagiernicy jeszcze dosyć swobodnie poruszają się po terenie obozu, prowadzą poważne dyskusje, spotykają się za stołem przy małych ucztach. Piją czasem. Nie tracą ludzkiego oblicza i starych przyzwyczajeń.
Demiurg świata Gułagu
Bohaterów „Klasztor” ma dwóch. Główny to młody student z Moskwy Artiom Gorainow, miły lekkoduch i łobuz skazany za ojcobójstwo. Jego autor trochę nie lubi, trochę nie szanuje. Raz za razem wprowadza go w tarapaty bez wyjścia, a potem wymyśla jakiś cud, ratując od pewnej zguby. To akurat wada warsztatu Prilepina, który podobnie snuł losy bohaterów poprzednich swych książek, „Sańkja” czy „Patologie”, jakby lenił się wymyślać bardziej prawdopodobne wersje wyplątania ich z intrygi.
A tym, z kogo czyni najwyższego, górującego nad sołowieckim światem bohatera, jest autentyczny wieloletni komendant obozu Fiodor Eichmanis (w rzeczywistości – Eichmans). To były żołnierz dywizji „strzelców łotewskich”, najwierniejszej gwardii bolszewików, a po odejściu ze SŁON-a pierwszy naczelnik Gułagu.
Nie pojawia się w powieści często. Ale jest fascynującym demiurgiem sołowieckiego świata – takim jak Woland Bułhakowa. Komendant jeszcze wierzy, że człowieka można „przekuć” i że to jest głównym zadaniem łagru.
Klasztor to więc miejsce tortur i egzekucji. Ale jest tu i teatr, i rozsyłana na cały kraj gazeta, i muzeum, i rezerwat. Słowem – komendant Eichmanis jest postacią renesansową, radzieckim nadczłowiekiem magicznie działającym także na kobiety, bo seks w świecie książek Prilepina zawsze zajmuje miejsce poczesne.
Prilepin, czyniąc z komendanta nadbohatera, wychodzi poza kanon literatury łagrowej. Bo on nie dzieli świata na ofiary postawione po stronie dobra i jednoznacznie złych katów.
U niego nie ma niewinnych, bo nie ma kary bez winy. Ukarani zostają też czekiści. Wielu z nich stało się zekami. Prawdziwy Eichmans, tak jak liczni funkcjonariusze NKWD, padł ofiarą Wielkiej Czystki i poszedł pod ścianę w 1938 roku.
Nie będziesz wygładzał historii stalinizmu ani caratu
A wina więźniów? Jest w „Klasztorze” niesamowita scena, kiedy Artiom z gromadą towarzyszy niedoli siedzi o chłodzie i głodzie w zamienionej w celę śmierci cerkwi Siekirka. Skazańcy martwieją z przerażenia, kiedy do drzwi świątyni zbliża się dźwięk dzwoneczka. On bije komuś z nich, kogo nadzorca ma zabrać na kaźń. Któregoś razu dzwonek dzwoni długo, długo i nie może przestać. Przerażeni więźniowie na wezwanie władyczki Joanny przystępują do zbiorowej spowiedzi. Wyznają straszne grzechy, a one wcielają się w żmije, pająki i jaszczurki wypełzające z ich ciał. „Wił się włochaty ogon, pozbawiony zadu... w obrzydliwych kłębkach leżały żmije, wydające z siebie kolejny żyworodny miot... cała podłoga była pokryta śluzem, ludzkimi wymiocinami i wszelkim paskudztwem, jakie tylko zdolne jest wydalić ciało” – cerkiew wiruje, szaleje. To mocne i straszne jak „Wij” Gogola, gdzie też po cerkwi lata trumna z „panienką”, bieszą się biesy.
Przyczyną panicznego grzechów wyznania, bo nie odpuszczenia, okazuje się sadystyczny żart nadzorców. Dla ich zabawy dzwonił przywiązany do szyi pies biegający pod świątynią.
Prilepin nawet w ironii jest bezlitosny. Ale nie usprawiedliwia okrucieństwa. Idzie pod prąd. Dziś w Rosji próbują wygładzić historię nie tylko epoki stalinowskiej. Miła władzy i wielu obywatelom bajka o świetlanej, krzepkiej moralnie rzeczywistości imperium carskiego.
W „Klasztorze” spora część więźniów to ludzie dawnego reżimu, ale wcale nie tacy niewinni. Ten sam Wasilij Pietrowicz, który w pierwszej scenie tak miło konwersuje po francusku z komendantem łagru, okazuje się okrutnym oprawcą. „Dawne dobre czasy” nie są w powieści taką idyllą, jaką chcieliby ją widzieć dzisiejsi patriotyczni twórcy mitu o Rosji zawsze prawej i czystej.
Powieść Prilepina jest bardzo bogata. To niemal dokument (autor przestudiował historię SŁON-a), ale też romans i traktat filozoficzny – a więc to wszystko, co tworzy wartość literatury rosyjskiej. Nie ma w niej słabych miejsc. Można otworzyć książkę na losowo wybranej stronie i zacząć czytać od przypadkowego akapitu. Wciągnie.
Otworzyć warto.
„Klasztor”, Zachar Prilepin, przeł. Ewa Rojewska-Olejarczuk, wyd. Czwarta Strona, Poznań
Dlaczego Prilepin NIE przyjedzie do Polski?
Zachar Prilepin, autor wydanego w tym roku w Polsce „Klasztoru”, był zaproszony do nas na dwa festiwale literackie. Pod koniec października miał być gościem najpierw Festiwalu Conrada w Krakowie, potem Słowiańskiej Wieży Babel w Poznaniu. Zaproszenia odwołano, gdy w połowie września przeciw obecności Prilepina zaprotestowali ukraińscy literaci. Też mieli być gośćmi obu festiwali i nie chcieli występować obok aktywnego „krymnaszysty” i stronnika rebeliantów z Donbasu.
Prilepin komentuje to, co się stało, sarkastycznym tekstem „Za naszą i naszą wolność”. Przyznaje, że nie może ogarnąć swą „być może niewolniczą” wyobraźnią, czym „kierowali się wolni i niezależni ludzie”. I przewiduje: „Teraz oni tam będą się spotykać w samotności, przedstawią sobie nawzajem wyłącznie ten sam jeden, a przez to jedynie słuszny punkt widzenia i rozstaną się w poczuciu pełnej satysfakcji”.
Szkoda, że Prilepin nie przyjedzie do Polski. Bo rozmowa z nim byłaby bardzo interesująca