CYWILIZACYJNA GALARETA – o książce Zachara Prilepina „KLASZTOR”

Z pewną obawą brałem do ręki cegłę, jaką stanowi najnowsza powieść Zachara Prilepina Klasztor, tym bardziej, że wiedziałem, iż jest to przykład tzw. „literatury obozowej” więc lekko nie będzie. Ale przecież w przeszłości nie unikałem książek, których zawartość nie była świadectwem sielanki ludzkiego bytowania na Ziemi, a raczej stanowiła dowód na coś wręcz przeciwnego, uświadamiając nam, że są sytuacje, kiedy człowiek wobec świata i przerastających go sił wydaje się być tylko małym trybikiem wielkiej machiny jaką jest poruszająca się niczym perpetuum mobile Rzeczywistość. Albo nic nieznaczącym robaczkiem – męczonym i maltretowanym – który w każdej chwili może być rozgnieciony i pozbawiony życia przez molocha Historii, Losu, Natury, Przypadku…

Jednak nie uważam, że w mojej skłonności do tego typu literatury był jakiś masochizm, szukanie sensacji; upodobanie do makabry, przemocy, okrucieństwa czy grozy… Nie. Ja po prostu chciałem się dowiedzieć więcej o człowieku – o jego ludzkiej naturze, (która często sprawia wrażenie „nieludzkiej”); o mechanizmach, które kierują jego postępowaniem; wreszcie o tym, jaki jest zakres naszej wolności – czy wolna wola nie jest aby tylko naszym złudzeniem? Nie zapominałem przy tym o przestrodze Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (nota bene autora Innego Świata, książki stanowiącej już klasykę powieści łagrowej), żeby nie oceniać (ani tym bardziej sądzić) ludzi, którzy zachowują się tak a nie inaczej w warunkach ekstremalnych – zniewolenia, udręczenia, zastraszenia i opresji… upodlenia i „zbydlęcenia” wreszcie. Nie powinno nas dziwić, że ludzie w warunkach nieludzkich zachowują się nieludzko – wydawał się sugerować Herling-Grudziński.

No tak, ale czy to również nie wystawia świadectwa ludzkiej naturze?
A co z tymi, którzy nawet w takich okolicznościach starali się zachować swoją godność i człowieczeństwo, prawość i przyzwoitość – i mimo wszystko opierali się temu, by nie postępować jak podła kanalia? Czy ich przykład nie świadczy o tym, że jednak można było dokonywać wyborów? A jeśli tak, to zasadna jest jednak ocena etyczna człowieka – nawet jeśli poddany jest on presji egzystencjalnego ekstremum.

     Z pewnością nie wyczucie dramaturgii, ani tym bardziej scenograficzna dbałość  o prezencję zadecydowały o tym, że pierwszy obóz koncentracyjny pracy przymusowej założyli bolszewicy na odludnych Wyspach Sołowieckich, położonych na dalekiej i szarej Północy, oblanych zimnymi wodami Morza Białego – wykorzystując do tego znajdujący się tam od wieków średnich prawosławny klasztor. Zadecydowało o tym odosobnienie miejsca, odcięcie od cywilizacji (choć nazwanie tego, co stworzyli w praktyce Sowieci, „cywilizacją”, jest chyba określeniem cokolwiek na wyrost), jak również obecny już tam olbrzymi kompleks zabudowań monastyru, obwarowany na dodatek wysokim murem (swego czasu cerkiewni prominenci – patriarchowie, mnisi i popi – stworzyli tu prawdziwe państwo w państwie, które potrafiło się nawet oprzeć wieloletniemu oblężeniu przez carskie wojska).
Wszystkie te atrybuty wykorzystał też po mistrzowsku Prilepin, stwarzając dzieło na miarę (bez mała) Czarodziejskiej góry Manna, Archipelagu GUŁag Sołżenicyna czy (zwłaszcza!) Zapisków z martwego domu Dostojewskiego.

      Co decyduje o wielkości tej powieści? Z pewnością nie jej gabaryty (656 stron), choć epicki rozmach Klasztoru nie jest tu bez znaczenia. Myślę, że wyznacza ją przede wszystkim olbrzymi talent autora, który, mimo że kreuje rzeczywistość fikcyjną, to jednocześnie przekazuje nam coś do głębi prawdziwego. Dzięki temu mamy wrażenie, że oto zapoznajemy się z dokumentem epoki – nie tak znowu odległej w czasie i przestrzeni, nadal wywierającej swoje piętno na naszej współczesności, i niestety mogącej się (ze swoimi koszmarami) powtórzyć. Prilepin ukazuje nam całą galerię postaci, których większość (i to jest ważne!) ma swój pierwowzór w rzeczywistości. I jest opisana tak, że nie kłóci się to ze znanymi faktami, których przecież nie brakuje, co zawdzięczamy piekielnej machinie sowieckiego „imperium”, które wszystko i wszystkich chciało mieć pod kontrolą – stąd wynikała jego ewidencyjna gorliwość i papierkowy biurokratyzm, zostawiający za sobą liczne ślady.

      Życie obozu sołowieckiego widzimy oczyma Artioma Goriainowa, młodego człowieka osadzonego w klasztorze za morderstwo, którego obozowy los okazuje się niewiarygodnym ciągiem przypadków umożliwiających mu przetrwanie w warunkach obozowej rzeczywistości, będącej jednym wielkim permanentnym zagrożeniem życia. Pomaga mu w tym nie tyle silna psychika (to też), co niezwykła wytrzymałość fizyczna – wszystkie otrzymane w obozie rany goją się na nim, jak na – nie przymierzając – psie. Oczywiście, nie bez znaczenia jest też jego charakter – hardość, zadziorność, upór, odwaga, inteligencja… wreszcie „szczęście”, które ratują go z najgroźniejszych opresji. Wiem, że nie jest to porównanie za bardzo na miejscu, ale obozowe dzieje Artioma czyta się jak powieść przygodową, mimo że jej podszewką jest koszmar, jaki zafundował ludziom totalitaryzm.

      Jeszcze z jednego powodu pomysł Prilepina na książkę wydaje się być pomysłem genialnym. Otóż na Wyspach Sołowieckich osadzano ludzi różnej proweniencji – obok bandytów, złodziei, morderców i zwykłych przestępców przebywali tam (często w jednej celi czy baraku) również inteligenci, artyści, naukowcy, aktorzy, literaci, poeci… Obok przedstawicieli starego porządku (białogwardziści, arystokraci, ziemianie) i tzw. „wrogów ludu” czyli kontrrewolucjonistów, byli tam także byli rewolucjoniści, bolszewicy i czekiści (tych ostatnich było nawet więcej niż „kaerowców”).
Czyż można sobie wyobrazić lepszy materiał do tego, by stworzyć mieniącą się różnorodnością typów, charakterów i fizjonomii powieść, wraz z całym bogactwem językowo-kulturowej mieszanki, która – choć czasami przypominała kipiel czy breję – to okazała się też znakomitą ewidencją ścierania się ludzkich postaw, osobowości, klas, światopoglądów, pozycji społecznych, życiowych filozofii a nawet kultur.
I znowu Prilepin stanął na wysokości zadania, używając tego wszystkiego do skreślenia obrazu przebogatego, który pochłania naszą uwagę – zaskakując, bulwersując, drażniąc… przewracając na nice stereotypy, amplifikując naszą wrażliwość.
Zdumiewa wręcz umiejętność autora do plastycznego oddania obozowej atmosfery, przeżyć bohaterów, czy wreszcie życia wewnętrznego Artioma i perypetii, w jakie jest on uwikłany. Jest w tym jakaś solidna fizyczność – niemal fizjologiczna namacalność zarówno scen, które – dzięki gęstej, obrazowej, „dotkliwej” prozie Prilepina – odsłaniają się z całą swą ostrością przed naszymi oczami; jak również myśli i przeżyć bohatera, które okazują się sporym wyzwaniem dla naszej wyobraźni, czucia i empatii.

      Na Wyspach Sołowieckich powstał swoisty mikrokosmos, świat zamknięty i odizolowany, w którym – niczym w laboratoryjnym tyglu – mieszały się ludzkie byty, a jednocześnie odbywał się eksperyment socjologiczny na olbrzymią skalę. Kwestią najważniejszą było to, jak w takich warunkach zachowuje się człowiek – jak sprawdza się jego élan vital, jakie się tworzą hierarchie, jak się zmieniają ludzkie relacje – czyli jak funkcjonuje człowiek poddany presji, która wydaje się przerastać jego wytrzymałość. I wreszcie: jak te wszystkie przemiany umiejscawiają się w wymiarze etycznym? Czy powstaje tu jakiś inny rodzaj moralności? A może zaczyna funkcjonować amoralizm, w którym wszystko podporządkowane jest chęci przeżycia – i to przeżycia za wszelką cenę? Potwierdza się to w jednej z konstatacji Artioma, który zauważa, że „kartofle z dorszem mają większą wagę niż sumienie, a pluskwy są bardziej namacalne, niż piekło”.
Wszystko to sprawiało, że czytając książkę Prilepina ciągle miałem wrażenie, że oto mam do czynienia z jakąś cywilizacyjną galaretą – że jest to jednak jakaś kulturowa anomalia, stężały wywar z tego, co w człowieku najgorsze i co z niego w warunkach normalnych jednak nie wychodzi.

      W sumie – zaskoczył mnie Zachar Prilepin. Nie spodziewałem się, że jego powieść tak bardzo mnie porwie. Tym bardziej czułem się zaskoczony, że – jak to sobie właśnie uświadomiłem – im jestem starszy, tym rzadziej lektura pochłania mnie tak, że nie mogę się od niej oderwać. A tak było właśnie z dziełem tego rasowego pisarza.
Mimo niezbyt radosnej zawartości (choć w książce nie brak jest jednak humoru, dowcipu i błyskotliwości, a nawet szczególnego rodzaju lekkości), trzymałem w rękach cegłę Klasztoru z przyjemnością, zapoznając się z losami Artioma, który dość szybko stał się dla mnie kimś bliskim. Z wielką ciekawością przebiegałem oczami po kolejnych stronach, chcąc się dowiedzieć tego, co się z nim będzie działo.

      Patrzę teraz na okładkę książki i widzę, że jest na niej jej bohater. Sama okładka jest moim zdaniem świetna. Bo oto w swojej prostocie jej przekaz jest bardzo wymowny, a przy tym wieloznaczny. Głowa Artioma znajduje się w pajęczej sieci, w którą jest on schwytany i omotany. Zaś patrząc na to inaczej: jego skroń znajduje się w samym środku tarczy, którą ta sieć przypomina. W nią uderzają pociski losu. Ale jest jeszcze coś innego: te koncentryczne kręgi jako żywo przypominają halo, jakie widzimy nad głowami świętych. Bo przecież galernik Artiom staje się kimś w rodzaju świętego męczennika, skazanego na cierpienie przez cywilizację, która się wykoleiła. I prawdziwym cudem jest to, że mimo wszystko pozostaje on człowiekiem.

Stanisław Błaszczyna
WIZJA LOKALNA, 17.03.2017