Klasztor — Zachar Prilepin
Klasztor — Zachar Prilepin
Przełożyła Ewa Rojewska-Olejarczuk
Wydawnictwo Czwarta Strona, 2016, 656 stron
Literatura rosyjska
Tak nie powinno się pisać o łagrze!
Nie tak, że chciałam tam być. Wdychać smród fizjologii ludzkiego ciała, którego natężenie w celi samo w sobie było zabójcze. Czuć ugryzienia wszy, pluskiew, komarów i szczurów. Widzieć ból, cierpienie, krew i powszechną śmierć. I cieszyłam się! Jak ja się cieszyłam, że przede mną kilka lat skazania i zamknięcia na Sołowkach. Na życie z mottem — nie po pluszu stąpam, mój Boże, ale stąpam po ostrym nożu. Na drogę wraz z łagiernikami przez te 650 stron, myśląc — to mało, to za mało! Chcę więcej! A przecież takie sadystyczne opisy cierpienia ludzkiego powinny mnie odstraszać, odrzucać. Zniechęcać może nie do czytania jako takiego, ale do pochłaniania ze smakiem. Do wydzielania sobie porcji niczym uzależniona od słów narratora, by wystarczyło tego bólu na dłużej.
A może jednak właśnie tak trzeba pisać?
Może należy przeniknąć do najwrażliwszego nerwu w ciele, sięgnąć do dna serca, dotrzeć do najciemniejszego zakamarka duszy czytelnika, by pozostawić w jego umyśle Sołowki na zawsze. Okrutne w urodzie i piękne w okrucieństwie. W poczuciu piękna, które jeden z bohaterów nazywa poczuciem taktu wobec życia. I jest w tym wszystko — surowość, dystans, pokora i obiektywizm. By po wszystkich tych przeżyciach czytelniczych sięgnąć po dokumentalne źródła historii monastyru zbudowanego na Wyspach Sołowieckich na Morzu Białym.
Ale w oczach łagierników monastyr był kanciasty — same węgły, i niechlujny — potwornie zapuszczony. W jego zwietrzałym cielsku między omszałymi głazami ścian hulały przeciągi. Ciężka bryła zdawała się tak ogromna, jakby nie została wzniesiona przez słabych ludzi, lecz nagle, całym swoim kamiennym ciężarem runęła z nieba i wszystkich, którzy się w niej znaleźli, uwięziła w potrzasku.
Przyjrzeć się katorżniczemu okresowi, kiedy na terenie klasztoru w latach 20. XX wieku powstał SŁON — Sołowieckie Łagieria Osobogo Naznaczenija — Solowieckie Obozy Specjalnego Przeznaczenia. Eksperymentalny łagier, laboratorium, katownia, cyrk i piekło, a raczej cyrk w piekle — jak określił go jeden z więźniów. Pierwszy obóz koncentracyjny bez zasad i norm w kraju zwycięskiego bolszewizmu, ale z odgórnym przykazaniem władz zwierzchnich — róbcie co, uważacie za stosowne, towarzysze. Idealne odbicie Rosji, w którym wszystko jest widoczne jak pod mikroskopem — naturalne, nieprzyjemne, oczywiste!Miniatura społeczeństwa rosyjskiego, w której można było spotkać kryminalistów zwanych błatnymi, kontrrewolucjonistów zwanych kaerami, przestępców życiowych zwanych bytnikami, chłopów, inteligentów, arystokratów, żołnierzy, uczonych, duchownych katolickich i prawosławnych, rabinów, prostytutki, bezprizornych i wielu innych. Wszystkich i z zewsząd — z Rosji, Czeczenii, Gruzji, Chin czy Polski. Przydzieleni do szesnastu rot, z których ostatnia, już niepracująca i do której najłatwiej było trafić nawet bez zasług, była sołowieckim cmentarzem. Z własnym językiem więziennym i przykazaniami, z których najważniejszymi były:
— nie pokazuj po sobie, że odpoczywasz,
— pracuj nie powoli, ale i nie szybko,
— oddychaj równo,
— nie rzucaj się w oczy,
— nie odszczekuj,
— ukrywaj emocje,
— bądź cierpliwy,
— nie skarż się,
— nie zjadaj rano całego chleba,
a być może przeżyjesz!
Zaglądałam wszędzie. W każdy zaułek obozu, a nawet poza jego główny obręb, na inne wyspy, dzięki głównemu bohaterowi, dwudziestosiedmioletniemu Artiomowi z trzyletnim wyrokiem. Dużo wiedziałam o wszystkich jego współwięźniach, którzy mieli mniejszy lub większy wpływ na jego losy, ale o nim samym dowiadywałam się na raty dawkowanymi przez całą historię jego pobytu na Sołowkach. Był «dzieckiem szczęścia» inaczej widzianym przez inteligenta Wasilija Pietrowicza — Zauważyłem Artiomie, że niezwykle szybko wpisał się pan w sołowieckie życie. — mówił Wasilij Pietrowicz — Nawet pluskwy jakoś nieszczególnie panu dokuczają. Inaczej postrzegany przez jego kochankę Galę (bo był i seks, i miłość w łagrze!), która mówiła — w tobie nie ma pragnień, ani myśli. Twoje myśli — to twoje postępki. Ale i te postępki są przypadkowe. Dajesz się nieść wiatrom po drodze. Inaczej przez władyczkę Joanna widzącego w nim niewinne dziecię pośród zła bez pustosłowia i szyderstwa, bez samousprawiedliwień, fałszywej walki, obłudy plotek, bluźnierstwa, gnuśności. Inaczej przez jego wrogów, próbujących go zabić. A inaczej przeze mnie. Dla mnie był człowiekiem, który po prostu chciał przeżyć i robił wszystko, by tak było. A sam Artiom, jeśli nie chcieli go rozstrzelać, był w tym obozie nawet szczęśliwy. To dzięki jego wzlotom i upadkom w hierarchii obozowej poznawałam mordercze warunki życia więźniów, ich pracę z wyśrubowanymi normami zbierającymi śmiertelne żniwo, system funkcjonowania obozu z jego rolą «resocjalizacyjną» i mechanizmem maksymalnego wykorzystania siły roboczej i wreszcie hierarchię obozową, którą komendant obozu nazywał ustrojem wojennego komunizmu, kreśląc z sarkazmem jego klasowy podział — na górze, my, czekiści. Potem kaerzy. Potem byli duchowni, popi i mnisi. Na samym dole element przestępczy — główna siła robocza. To nasz proletariat.
Takie wszechstronne ukazanie obrazu obozu wpisanego w opresyjny system było możliwe dzięki spojrzeniu autora na jego historię z dystansu człowieka współczesnego. Nie był świadkiem tamtych wydarzeń, ale był prawnukiem sołowieckiego łagiernika. Jak napisał we wstępie –Obcowałem bezpośrednio z pradziadkiem, który na własne oczy widział świętych i biesy. Łagier na Sołowkach i jego charakterystyczny język, stale przewijały się w tematach rodzinnych. Różnie opowiadane, ale uzupełniające się. Jak pisał — Niektóre historie pradziadka dziadek opowiadał po swojemu, mój ojciec we własnej, nowej wersji, chrzestny jeszcze inaczej. Babka zaś zawsze przedstawiała łagrowe życie z babskiego, pełnego żałości punktu widzenia, który czasem wydawał się przeczyć męskiej ocenie.
Dla autora historia leżała na wyciągnięcie pióra!
To, co z nią zrobił, mogę nazwać mistrzostwem we wszystkich aspektach i elementach tworzenia kompletnej opowieści. Wybitnej, wyjątkowej i niezwykłej powieści, która stawia go dla mnie w gronie najlepszych, współczesnych, rosyjskich pisarzy. Widać to było w fabule, która snuła losy łagierników po to, by tak naprawdę ukazać wydobytą z pamięci pokoleń prawdę o łagrze układaną z pamięci najbliższych i uzupełnioną wyszperanymi w archiwach meldunkami, sprawozdaniami i raportami. W charakterystycznych postaciach, z których każda była inna i mówiła innym językiem. W wysokim stężeniu nasycenia skrajnymi emocjami. I nie były to emocje z rodzaju melodramatycznych, litościwych, rzewnych, ale z tych powoli wspinających się ostrymi pazurami po kręgosłupie i pozostawiających w umyśle echo pustki po przebrzmiałej grozie dotyku śmierci.
Zalał mnie nimi!
Od tych najcięższych, najtrudniejszych do zniesienia fizycznie do jeszcze cięższych emocji psychicznych, które zamieniał na ból fizyczny, obrazując go w ten sposób — Nie znalazłszy i teraz swojego czuba, ułożył palce w ptasi szpon i zaczął sobie rozdrapywać skroń, jakby próbował złapać jakąś żyłę i wyciągnąć ją z głowy razem z całym nawiniętym na nią bólem. A wszystko to po to, by, jak archeolog natury człowieczej, pokazać jej nagość, pierwotność w skrajnym środowisku przetrwania, z którego powoli obierał warstwy cywilizacji, pozwalając na ukazanie jej czerni i kłębiącego się w niej robactwa. Opis histerycznego strachu więźniów w celi przed zbliżającą się śmiercią przez rozstrzelanie to jedna z najlepszych ekshibicjonistycznych scen obnażających naturę człowieczą, jakie czytałam. Po prostu majstersztyk! Ale żebym nie popadła w obłęd niewiary w dobroć ludzką, autor od czasu do czasu pozwalał mi na miłosierny dystans budowany absurdem, sarkazmem, ironią, wywołującymi czarny, bo czarny, ale jednak humor. Do takiego humorystycznego dystansu, w horrorze łamania nosa i miażdżenia warg twardym butem podczas przesłuchania, był zdolny tylko Artiom.
Byłam mu za to wdzięczna, bo mniej bolało.
Dla mnie był męczennikiem takim, jak wielu innych, skazanych na życie w sołowieckim klasztorze. Świetnie oddaje to przesłanie powieści grafika okładki książki — ogolona głowa na tle drzewnych słojów. Tę wymowność przewrotności opisywanego miejsca widać też w tytule. «K» z przeszłości i reszta słowa z teraźniejszości sugerująca nowy, niekoniecznie klasztorny etap historii monastyru, chociaż w swojej surowości i ascezie podobny, a nawet go przewyższający w mękach życia w odosobnieniu. Autor posługuje się również metaforami i porównaniami, które, w zależności od sytuacji, podkreślały ich piękno lub grozę, ale zawsze bolesny kontrast, w którym szczęście zderzało się z depresją, niegodziwość z ładem serca, głód z sytością (absurdalna scena z kolorowymi «alkoholami» przypominała mi koktajle Wieniczki z Maskwa-Pietuszki Wieniedikta Jerofiejewa), miłość z nienawiścią, cierpienie z radością, język uczonych i duchownych z nowomową bolszewicką i gwarą błatnych, a sacrum z profanum, gdy podłość szalała w uświęconych miejscach monastyru. Autor pokazywał mi łagier nie poprzez opowieść o wydarzeniach, ale poprzez zdarzenia, uczynki i zachowania czujących istot (również zwierząt), bym dobrze poczuła okrucieństwo, zimno i głód na Siekirce. Postrach łagierników, dla których pojęcie «gorzej» nie miało dna.
Sołowki są we mnie…
Nadal słyszę głosy więźniów, z których najsilniej przemawiają do mnie słowa szeptane przez popów, batiuszki, władyczki, jak nazywali prawosławnych duchownych więźniowie. Chromi w człowieczeństwie, ale silni wiarą dającą nową nadzieję, gdy stara znikała, przywracającą do życia, kiedy brakowało na nie ochoty, prostującą absurd, gdy grzech wywyższał, a dobro ciągnęło w dół, do grobu, stawiającą do pionu, kiedy się upadało, nadającą sens cierpieniu, gdy się go gubiło i przywracającą środek ciężkości, gdy cały świat wokół go tracił. Jakby chcieli przekonać, że owszem człowiek jest mroczny i straszny, ale świat ludzki i ciepły.
Uwielbiałam spotkania Artioma z nimi!
Wsłuchiwałam się w każde ich słowo i brałam z nich dla siebie garściami. O ile Artiom bardziej był urzeczony czarem bijącym z każdego słowa władyczki niż jego treścią ze względu na swój spory dystans do Boga, o tyle ja urzeczona byłam i jednym, i drugim. Radami dla Artioma przydatnymi do życia na Sołowkach, a mnie do tego mojego, kanciastego, które toczę, jak kulę. I kiedy szlifuję jej kanty, by toczyła się lżej, mruczę sobie pod nosem — no przecież na Sołowki mnie nie wyślą, paznokci zrywać nie będą i może nie stąpam po pluszu, mój Boże, ale po ostrzu noża też nie.
I za tę lekcję historii i życia jestem autorowi najbardziej wdzięczna, chyląc głowę przed jego talentem.
Książkę wpisuję na mój top czytanych w 2016 roku.
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.