ZABÓJCA I JEGO MAŁY PRZYJACIEL

Przekl. Margarita Bartosik

Stalismy we trojke, menty ze specnazu1 – Sierioga o przezwisku Naczelny2, jego kolezka Krasnal, no i ja – na warcie na stolecznej trasie.

Naczelny dostal niedawno od poborowych pud pociskow i bral ze soba garsc na kazda zmiane – jakby to byly pestki. Ladowal kule do lufy karabinu i szukal, kogo by tu wykonczyc.

Gdzies tak o trzeciej nad ranem, kiedy zmniejszyl sie ruch na drodze, Naczelny zauwazyl bezdomnego kundla (ktory znalazl sie w poblizu w zlym czasie) i zagwizdal do niego. Pies zareagowal nieufnie, z obawa zblizajac sie do smierdzacych prochem i nie wrozacych nic dobrego ludzi. Biegl jakos tak boczkiem, po przekatnej, no i oczywiscie natychmiast zarobil smiertelna kulke w bok.

Nie zdechl od razu, skomlal jeszcze przez jakis czas tak przerazliwie, ze obudzil chyba polowe lesnych mieszkancow.

Posterunek znajdowal sie pod lasem.

Wyrzucilem peta, westchnalem i poszedlem napic sie herbaty.

„Pewnie dobije go zaraz w glowe” – pomyslalem, czekajac w napieciu na strzal, chociaz strzelano juz przy mnie chyba z dziesiec tysiecy razy.

Wzdrygnalem sie i tym razem, za to kundel od razu sie uciszyl.

Nie bylem zly na Naczelnego, psa tez nie bylo mi wcale zal. No zabil, i co z tego – lubi sobie czlowiek postrzelac, i tyle.

- Zeby tak rewolucja jakas nadeszla – powiedzial Naczelny pewnego razu.

- Powaznie mowisz? – poderwalem sie uradowany; ja tez czekalem na rewolucje.

- No pewnie. Postrzelalbym sobie przynajmniej – rozmarzyl sie. Po chwili zrozumialem, do kogo mianowicie chcial strzelac.

Ale i wtedy nie bardzo sie tym zmartwilem. Naczelny w zasadzie nawet mi sie podobal. Najgorsi sa ukryci psychopaci, udajacy normalnych ludzi. A Naczelny wcale nie wstydzil sie swoich sklonnosci i nie widzial w nich nic zlego, byl poza tym naprawde dzielnym zolnierzem. Czasami myslalem, ze zolnierze powinni byc wlasnie tacy jak on – reszta, jak sie pozniej okazuje, do niczego sie nie nadaje.

Mial do tego wszystkiego swietne, a nawet dobroduszne poczucie humoru – wlasciwie tylko to sie w mezczyznie liczy: czy potrafi byc odwazny i wesoly, inne talenty sa mniej wazne.

Naczelny nie obrazal sie wlasciwie na swoje przezwisko, zwlaszcza po tym, jak wytlumaczylem mu, ze na poczatku do naczelnych zaliczano i ludzi, i malpy, i australijskiego leniwca.

Sam Naczelny mial zreszta swoje wytlumaczenie: twierdzil, ze wszyscy szeregowi oddzialu pochodza od niego.

- Jestem waszym praojcem, malpy bez ogonow – mawial, zarazliwie sie smiejac.

Krasnal z kolei zartowal, ze uwaza sie za ojca Naczelnego, choc byl ze trzy razy mniejszy od niego.

Naczelny wazyl chyba ze sto dwadziescia kilo, kladl w walce na piesci wszystkich naszych zolnierzy; ja osobiscie nawet nie odwazylbym sie z nim zmierzyc. Do walki wrecz w ogole nie byl dopuszczany odkad zlamal jednemu zebro, a drugiemu poprzestawial cos w glowie juz w pierwszych sekundach pojedynku.

Poki Krasnal nie przyszedl do oddzialu, Naczelny z nikim sie zbytnio nie zadawal: targal zelastwo i tylko sie usmiechal, bedac ze wszystkimi w jednakowo dobrych stosunkach.

A z Krasnalem sie zaprzyjaznil.

Krasnal byl najmniejszy w oddziale. Nie mam pojecia, po co go wzieli: mielismy kilku niewysokich chlopakow, ale kazdy z nich wart byl ze trzech osilkow.

Krasnal zas byl mikrusem. Raczki mial cieniutkie, klatke piersiowa wielkosci domku dla ptakow.

Patrzylem na niego nie to zeby nieprzychylnie, po prostu go w ogole nie zauwazalem, co bylo mu chyba zupelnie obojetne; albo udawal, ze jest. Ale wyszedlem z nim kiedys na papierosa, zaczelismy gadac i wtedy sie dowiedzialem, ze rzucila go wlasnie zona. Byla z domu dziecka i nigdzie nie potrafila zagrzac sobie dlugo miejsca, w malzenstwie tez. Zostala za to po niej szescioletnia corka. No wiec mieszkali teraz we dwojke: ojciec i ta jego corka. Dobrze ze matka Krasnala gniezdzila sie gdzies niedaleko w jakiejs chatce i wpadala do nich, by nakarmic mala, kiedy jej porzucony przez zone synalek wychodzil do pracy.

Opowiadajacy o tym wszystkim Krasnal ani sie nie chelpil swoim losem, ani nie zanudzal, tylko zaciagal sie papierosem tak mocno, jakby chcial wypalic go calego za jednym zamachem. Za jednym zamachem sie nie udawalo, ale po piatym zaciagnieciu zostawal juz tylko pet.

Poczulem do niego sympatie. I pozniej patrzylem juz na te pare – Naczelnego i Krasnala – z nieskrywanym zainteresowaniem. Jedli, palili fajki, a nawet sikac chodzili razem. Wkrotce nauczyli sie tez razem podrywac dziwki, prosto z samochodu. Wystarczala im jedna na dwoch, chociaz zwykle zlatywalo sie do ich kabiny cale stado, nie zliczysz, ile ich tam bylo, piszczacych i rechoczacych; mimo ze zona Naczelnego byla mloda i postawna.

Naczelny, wbrew swemu przezwisku, twarz mial duza, biala, bez zarostu, z rysami lekko rozmytymi; kiedy sie usmiechal, wszystko wracalo na swoje miejsce– i nos sie uwydatnial, i oczy patrzyly uwaznie, i jablko Adama stawalo sie bardziej widoczne, a wielkie zolte zeby trzymaly sie mocno i uparcie.

Krasnal tez nie mial zarostu, za to wasiki owszem - cienkie, oficerskie. On w ogole wszystko na twarzy mial drobne, jak u dziwnej porcelanowej wasatej lalki. Kiedy sie smial, rysy jego twarzy robily sie niewyrazne, jakby sie przesuwaly i mieszaly, oczy uciekaly gdzies w bok, a usta, pelne drobnych zabkow, bezustannie sie poruszaly.

Krasnal nie wygladal na tak krwiozerczego jak Naczelny. Od razu bylo widac, ze nie ma zamiaru nikogo zabijac, ale na zabawy swego duzego przyjaciela patrzyl z nieskrywanym zaciekawieniem, jakby ogladal je raz z jednej, raz z drugiej strony.

Na dzwiek ich podnieconych glosow, dobiegajacych z ulicy, wyszedlem ze strazniczej budki.

- Wykonczyliscie psa? – spytalem.

- Suke – potwierdzil Naczelny z zadowoleniem.

Wyciagnal bron, ktora az wyrywala mu sie do strzelania, odbezpieczyl ja, przylozyl prosto do drewnianej, szerokiej jak porzadna brzozka, pionowej belki ganka i strzelil.

- Popatrz tylko – powiedzial, ogladajac belke. – Nie przebil. Krasnal, stawaj no szybko z drugiej strony, jeszcze raz sprobuje!

- A ty swoja raczke lepiej przyloz – rozesmial sie, szczerzac zabki, Krasnal.

Naczelny przylozyl dlon do belki i bez namyslu, zanim zdazylem jeszcze cos powiedziec, zdjety przesadnym strachem, strzelil ponownie – przystawiwszy lufe z drugiej strony, na wprost swojej ogromnej lapy. Nie widzialem, czy zadrzala w chwili wystrzalu, czy nie, poniewaz zamknalem odruchowo oczy. Kiedy je otworzylem, Naczelny niespiesznie zdejmowal dlon z belki i przygladal jej sie uwaznie, przysunawszy blisko oczu. Byla biala i czysta.

Rano przywitala nas na bazie zona Naczelnego. Twarz miala senna, delikatna i wilgotna, niczym kwiat po deszczu. Przeplakala cala noc i nie mogla zasnac.

- Gdzie sie podziewales? – zadala mezowi glupie pytanie, podchodzac do niego blisko. Dobrze razem wygladali: postawni i grubokoscisci, tak ze orac nimi bylo mozna.

- Na rybach, nie widzisz? – powiedzial, prychajac i poklepujac po kaburze.

Jego zona znow sie rozplakala, a zauwazywszy Krasnala prawie krzyknela:

- I ten jeszcze tu! Wszystko przez niego!

Krasnal obszedl kobiete dookola z twarza tak sciagnieta, ze zrobila sie jeszcze mniejsza, rozmiaru piesci Naczelnego.

- Zwariowalas, czy co? - rzucil Naczelny beznamietnie. – O co ci chodzi? Ze do pracy chodze?

- Jeszcze do Czeczenii sie wybiera, dran parszywy – zlekcewazyla zona jego pytanie.

Naczelny wzruszyl tylko ramionami i poszedl zdawac bron.

- Ty mu przynajmniej cos powiedz! – zwrocila sie kobieta do mnie.

- A co niby mam mu powiedziec?

Wiedzialem, ze byla o Naczelnego potwornie i nie bez powodu zazdrosna, sadzila nawet, ze chodzi na dziwki, a nie do pracy; ale najwiecej pretensji miala do niego z powodu Czeczenii. „I o co chodzi z ta Czeczenia?” – zastanawialem sie; dlatego odpowiedzialem pytaniem na pytanie.

Kobieta z odraza machnela reka, jakby zbijajac moje zawisle w powietrzu pytanie, i poszla precz. Niespiesznie przeszla przez jezdnie, nie zwracajac zadnej uwagi na samochody, i stanela przy ogrodzeniu parku, plecami do bazy. Stala tam, lekko kiwajac sie.

„Czeka na niego – pomyslalem z satysfakcja – ale chce, by podszedl pierwszy. Porzadna z niej baba”.

Zdawszy bron Naczelny zapalil z Krasnalem papierosa, zerkajac z ukosa w strone zony. Posmiali sie troche, wspominajac po raz kolejny o zastrzelonej suce, starannie przydeptali czubkami butow rzucone niedopalki, zapalili jeszcze po jednym i wreszcie sie rozstali.

Naczelny podszedl do zony i poglaskal ja po plecach.

Ona cos do niego rzucila, chyba cos malo przyjemnego, i nie ogladajac sie, poszla droga. Naczelny, ociagajac sie, za nia.

„Po jakichs piecdziesieciu metrach pogodza sie” - pomyslalem. Patrzylem za nimi przez okno.

Po chwili Naczelny dogonil zone i polozyl jej dlon na ramieniu. Nie zrzucila dloni. Wydawalo sie nawet, ze jej biodra zaczely kolysac sie bardziej, tak by mogly dotknac biodra Naczelnego.

„Przyjda do domu i... wszystko od razu wroci do normy” – pomyslalem rozmarzony, sam bylem troche podniecony widokiem tej emanujacej pierwotna zwierzeca sila pary.

Slyszalem, ze Naczelny byl ponad miare obdarzony meskoscia. Potrafil wyprodukowac nie mniej nasienia, niz przelanej przez siebie krwi. Przelewal jedno, wlewal drugie, i wszystko bylo w porzadku, rownowaga zostawala zachowana.

Pierwszego czlowieka tez zabil Naczelny.

Przez caly tydzien sie nudzil: nie mial kogo zabic. Zachlannie pozeral wzrokiem czeczenskie pejzaze, rozlegle zgliszcza, opuszczone i mroczne domy, z utesknieniem czekajac na strzal. Ale nikt do niego nie strzelal. Chodzil wiec ponury i zly prawie na wszystkich. Procz oczywiscie Krasnala, na jego widok twarz Naczelnego sie rozjasniala i lagodniala.

Nasze chlopaki prawie sie modlily, zeby oddzial nie spotkalo nic zlego, a Naczelny potwornie sie pieklil:

- Przyjechac na wojne i nie zobaczyc wojny?

- Na cmentarz ci spieszno? – pytano go.

- Co za roznica, gdzie bede lezal? – odpowiadal Naczelny z pogarda.

Caly czas slychac bylo strzaly na okolicznych ulicach, kazdego dnia zabijano kogos z sasiednich jednostek specnazu, czasami w glupiej strzelaninie ginela prawie cala druzyna pijanych poborowych. Tylko my jezdzilismy po Groznym jak zaczarowani: nasz oddzial zajmowal sie glownie konwojowaniem, rzadko czystkami.

Naczelny czesto zadal, by skrecic na sasiednia ulice, gdzie dudnila i uparcie charczala bron, kiedy przemierzalismy miasto w naszym rozsypujacym sie wozie, wykonujac nie do konca jasne rozkazy – mielismy dotrzec najpierw w jakies miejsce, potem zawiezc do drugiego barlogu czy to rozkaz, czy to list, czy to skrzynke koniaku od jednego, powiedzmy, majora, innemu, na przyklad, herosowi.

- Po jaka cholere tam jedziemy? – odzywalem sie z przedniego siedzenia.

- A jak tam naszych chlopakow wykonczaja? – wykrzywial usta Naczelny.

- Nikogo tam nie wykonczaja – odpowiadalem, dodajac po chwili milczenia – jak wezwa – to pojedziemy.

Ale nikt nas nie wzywal.

Wreszcie trzeciego dnia trzeciego tygodnia, w czasie porannej czystki na obrzezach miasta, namierzylismy na strychu czteropietrowego budynku trojke mlodych, nerwowych tubylcow bez broni. Dostalismy informacje, ze z tego strychu ostrzeliwano czasami najblizsza komende.

- Czemu tu spicie? – zapytal ich dowodca.

- Dom zbombardowali. Nie mamy gdzie nocowac – odpowiedzial ktorys z nich.

Wtedy dowodca pociagnal sweterek na jednym i granatowy siniak na ramieniu od kolby karabinu od razu wszystko wyjasnil.

Ale broni na strychu nie znalezlismy.

- Macie paszporty? – spytalismy ich.

- Splonely w pozarze w czasie bombardowania! – upierali sie Czeczency.

- No dobra, w komendzie wyjasnimy – skinal glowa dowodca.

- Trzymajcie ich jak najdalej od siebie, zeby sie nie dogadali – rzucil do nas.

Nasi zamaskowani chlopcy rozpierzchli sie po sasiednich bramach, wykonujac swoje rozkazy: czasami nawet na ulicy bylo slychac, jak wywazaja drzwi, kiedy nikt w mieszkaniu sie nie odzywal. Zlapanych rozdzielono, kolo jednego z nich zostawiono Naczelnego z Krasnalem.

Zaprowadzilem na wszelki wypadek trzech naszych do pilnowania niewielkich komorek kolo domu, stojacych w dwoch rzedach: a nuz pojawi sie ktos nieoczekiwany, albo jakis ubrudzony i celny tubylec wylezie z ukrycia.

Wracalem, palac papierosa, i nagle do mnie dotarlo: przypomnialo mi sie ciezkie spojrzenie Naczelnego, kiedy wzial swego jenca za kolnierz i rzuciwszy „idziemy”, poprowadzil podejrzanie daleko od sprawdzanego domu, na niewielki pusty plac, na ktorym urzadzono ostatnio smietnik.

Przyspieszylem i kiedy wyjrzalem zza komorek, zobaczylem Naczelnego, odwroconego do mnie plecami, oraz Krasnala patrzacego z niedobrym usmieszkiem.

- Uciekaj! – zawolal Naczelny nieglosno, ale wyraznie, do jenca. – Inaczej cie zaraz rozstrzelaja. Powiem, ze zwiales. Uciekaj!

- Stoj! – wrzasnalem, duszac sie z przerazenia.

Na moj krzyk Czeczeniec zerwal sie z miejsca – podskoczyl, pomknal po placu, przekoziolkowal, uczepil sie drutu, podniosl, zrobil kilka kolejnych krokow i dostal celny strzal w tyl glowy.

Naczelny obejrzal sie w moja strone. Mial w rece pistolet.

Nic nie powiedzialem. Bylo za pozno.

Po chwili przybiegl dowodca z kilkoma naszymi osilkami od lamania kosci.

- Co sie stalo? – zapytal, patrzac na chlopakow, by upewnic sie, czy nie ma ktos szarpanych ran, krwi albo innych smiertelnych oznak na ciele.

- Chcial uciec... – zaczal Naczelny.

- Milczec – ucial dowodca, patrzac przez chwile Naczelnemu prosto w oczy.

I wykrztusil pogardliwie, spluwajac sobie pod nogi:

- Prawdziwy czlekoksztaltny.

Przypomnialo mi sie, jak zbieralismy sie do Czeczenii wiosenna wilgotna noca. Otrzymywalismy bron, przyczepialismy do niej podporki, sklejalismy rogi tasma izolacyjna, upychalismy plecaki, kompletowalismy wyposazenie, duzo palilismy i smialismy sie.

Zona Naczelnego przyszla gdzies tak o czwartej czy piatej nad ranem i stala posrodku korytarza, spogladajac na wszystko swymi czarnymi oczyma.

Krasnal schowal sie na jej widok w szatni: siedzial tam cichy, a nawet jakby przygnebiony.

Naczelny podszedl do zony. Stali tak i patrzyli na siebie w milczeniu.

Nawet najglosniejsze chlopaki milkly, kiedy ich omijaly.

Ja tez przeszedlem obok nich bez slowa, kobieta skinela tylko do mnie glowa; zauwazylem nagle, ze jest w ciazy, miala niewielki, ale widoczny brzuszek – na skrobanke na pewno juz nie pojdzie.

Twarz Naczelnego byla spokojna i nieobecna, jakby pokonal juz na pokladzie samolotu polowe srodkowej Rosji i zawisnal nad gorami, wypatrujac zdobycz. A potem uklakl nagle na jedno kolano i przylozyl ucho do wzdetego brzucha zony. Nie wiem, co on tam uslyszal, ale bardzo dobrze to sobie zapamietalem: korytarz pelny uzbrojonych ludzi, wokol okrutne zelastwo i okrutne przeklenstwa, a posrodku tego wszystkiego jasnoskory czlowiek pod zolta lampa z uchem przycisnietym do brzemiennego brzucha.

„Czyzby rzeczywiscie byl tylko naczelnym?” – powtarzalem w myslach, podchodzac do trupa, ktoremu jakby ktos odgryzl malymi zabkami kawalek potylicy.

Odpowiedzi na moje pytanie nie bylo.

Urzadzilismy niewielka balange na czesc swojej demobilizacji. W samym srodku swietowania w koszarach zgaslo swiatlo i Krasnal wszystkich rozsmieszyl, piszczac cienkim, ale szczerze wystraszonym glosikiem:

- Osleplem! Nic nie widze!

- Ojczulku, co ci jest? – podchwycil zart Naczelny.

- Synku, to ty? – odezwal sie Krasnal. – Wynies mnie na swiatlo, synku. Jak najdalej od rechotu tych chamow, na ostatnie sloneczko.

I wtedy zapalilo sie swiatlo i wszyscy zobaczyli, ze Naczelny niesie Krasnala na rekach.

Ze smutkiem pozniej wspominalismy te scenke.

Dwa dni przed powrotem do domu Naczelny i Krasnal zostali wyslani z niewielka grupa do jakiejs dziury w podgorskiej miejscowosci, by zabrac z posterunku zakneblowanego dowodce polowego (nie wiem co on tam narozrabial). Dolecieli po niego helikopterem w towarzystwie kilku zolnierzy ze specnazu, nie wiem dokladnie skad oni byli, z Nizniego Tagilska czy z Wierchniej Ufy.

Dowodce polowego z zakrwawiona twarza – ze sladami uderzen po buciorach i kolbach – ladowal osobiscie Naczelny; obok helikoptera stali, przedluzajac zabawe, wciaz ci sami wojacy ze specnazu, ze skierowanymi w rozne strony lufami karabinow, nie pamietam z jakiego miasta pochodzacy. Wyraznie sie popisywali: byli przekonani, ze nic zlego juz ich nie spotka – zdarza sie taka pewnosc pod koniec sluzby. Krasnal tez szczerzyl niedaleko swoje drobne zabki.

I wtedy wlasnie ci dwaj, z Nizniego Tagilska czy z Wierchniej Ufy, oberwali, trafiono ich dwoma celnymi strzalami z krzakow. Padli obaj na ziemie jak podcieci. Krasnal tez schowal sie w trawie niczym jakies zwierzatko, a kiedy zaczal sie regularny ostrzal, nie odpowiedzial na krzyk Naczelnego. Sam Naczelny zdazyl juz do tego momentu wsiasc do helikoptera, smiglo obracalo sie jak szalone, gotowe natychmiast uniesc maszyne jak najdalej stad.

Ale zdyszany Naczelny znow wyskoczyl na zewnatrz i nie schylajac sie, celnie strzelil pare razy w strone napastnikow, potem zarzucil sobie obu rannych na ramiona - na jedno i na drugie - i wrocil z nimi do helikoptera, gdzie lezal dowodca polowy, ktory na dzwiek strzelaniny zaczal szybko ruszac zwiazanymi nogami i czesto mrugac zakrwawionymi, pozlepianymi rzesami, jak motyl bez skrzydel.

A potem Naczelny skoczyl jeszcze po Krasnala, wyciagnal go z trawy i zaniosl na rekach do helikoptera.

Krasnal nie mial nawet drasniecia. Poki helikopter sie podnosil, zastanawial sie z zamknietymi oczami, czy zostal gdzies trafiony, ale zadna czesc ciala nie odezwala sie bolem. Wtedy Krasnal otworzyl rozradowane usta, zeby poinformowac o tym Naczelnego.

Naczelny siedzial naprzeciwko w czarnej kaluzy, bez oka. Pozniej sie okazalo, ze druga kula trafila go w noge, a trzecia – prosto pod pache, gdzie kamizelka kuloodporna nie chronila jego bialego ciala.

Reszta utkwila w kamizelce i kilka organow Naczelnego musialo peknac od straszliwych uderzen, ale jego organow nikt juz nie chcial ogladac: wystarczylo tego, ze biegal przez jakis czas bez oka, z rozgrzanym kawalkiem metalu w glowie.

Ci z Nizniego Tagilska czy z Wierchniej Ufy przezyli, a Krasnal dostal odznaczenie.

Wracalismy do domu z cynkowa trumna Naczelnego.

Jego zona przywitala nas z rozwscieczona twarza. Walila dlonmi o wieko trumny tak mocno, ze Naczelny w srodku musial otworzyl na chwile ocalale oko, ale i tak pewnie nie zrozumial o co chodzi.

Na pogrzebie wdowa stala w milczeniu, nie uroniwszy ani jednej lzy, a kiedy trzeba bylo wrzucic garsc ziemi do grobu, znieruchomiala z ruda grudka w dloni. Reszta poczekala chwile na nia, a potem wszyscy zaczeli podchodzic po kolei do trumny ze swymi garsciami ziemi. Grudki uderzaly glucho o wieko trumny i rozsypywaly sie.

Krasnal nawet nie plakal, ale jakos tak kwiczal, jego ramiona podskakiwaly, piers byla jak zwykle zalosnie zapadnieta, a w jej srodku cos bulgotalo i trzepotalo skrzydlami, jak w domku na ptaki.

Zona Naczelnego tak mocno sciskala ziemie w garsci, ze ta cala przesaczyla sie miedzy jej palcami, tylko dlon zostala lepka.

I tak przyszla z ta brudna dlonia na stype.

Na poczatku pilismy w milczeniu, potem, jak to zwykle bywa, towarzystwo sie rozgadalo. Caly czas patrzylem na zone Naczelnego, na jej twarde czolo i znieruchomiale usta. W koncu nie wytrzymalem, podszedlem do niej i usiadlem obok.

- Co u siebie? – skinalem na jej brzuch.

Milczala chwile. Potem niespodziewanie poglaskala mnie po dloni.

- Wiesz co – powiedziala. – On przeciez mnie brzydka choroba zarazil. Bylam juz wtedy w ciazy. Leczyc sie porzadnie nie dalo, a bez leczenia moglam zarazac innych. A jak go zabili – tego samego dnia wyzdrowialam. Bylam na kontroli w przychodni – wszystko jak reka odjal.

Po kilku miesiacach, w czasie kiedy wdowa byla u lekarza, mieszkanie Naczelnego zostalo doszczetnie spladrowane. Zabrali wszystkie pieniadze – duza sume, caly zasilek na pogrzeb; do tego kluczyki do samochodu, ktory uprowadzili prosto z garazu.

Wdowa zadzwonila do mnie trzy dni pozniej, prosila bym przyjechal.

- Jakies wiadomosci? – spytalem.

Wzruszyla tylko ramionami.

- Mam pewne... podejrzenia – powiedziala, glaszczac swoj ogromny brzuch. – Chodz, pojedziemy do jednej kobiety. Wrozki. Od dawna nikomu nie wrozy, mowi, ze jej prawda ludziom szkodzi. Ale jest dluzniczka mojego ojca, dlatego mnie przyjmuje.

Pomyslalem sarkastycznie, ze jeszcze wrozki tu brakowalo; ale i tak pojechalismy – wdowie sie nie odmawia.

Drzwi otworzyla uprzejma, sympatyczna kobieta, wcale nie stara, nie byla ubrana na czarno i nie miala chusty na glowie – usmiechnieta, ladna, z bialymi zebami, w sarafanie. Nie taka ja sobie wyobrazalem.

- Napijecie sie herbaty? – zaproponowala.

- Chetnie – powiedzialem.

Usiedlismy przy stole, zjedlismy po cukierku, herbata byla goraca i aromatyczna, w pekatych filizankach.

- Szukacie kogos? – zapytala wrozka.

- Dom mi okradli – powiedziala wdowa. – I to tak dokladnie, jakby to byl ktos z bliskich: nie szukali, wiedzieli, gdzie co lezy.

Wrozka skinela tylko glowa.

- Ja tu mam zdjecie – powiedziala wdowa.

Wyciagnela z torebki zdjecie i przypomnial mi sie ten piekny dzionek w Czeczenii, kiedy urzadzilismy balange, a potem zgaslo swiatlo i pozowalismy tlumnie do zdjecia, wszyscy juz porzadnie narabani, ledwie zmiescilismy sie razem, barczysci jak kulturysci.

- To ten okradl – powiedziala od razu wrozka, dotykajac lekko twarzy Krasnala pieknym paznokciem.

- Widzisz? – dodala po chwili milczenia. – Tak usiadl, ze wydaje sie wyzszy od innych. Prosze popatrzec. Przeciez jest niewysokiego wzrostu, prawda? A tu w ogole tego nie widac. Wydaje sie wiekszy nawet od twego meza, wdowo. To jest twoj maz, prawda? – pokazala na Naczelnego. – Nie zyje. Ale dzieci po nim beda dobre. Zdrowe. Masz blizniaki.

Siedzialem oszolomiony, nawet lyzeczka w mojej rece zadrzala.

Krasnal odszedl z wojska trzy miesiace temu i od tamtej pory nikt go nie widzial.

- Jedziemy do niego! – prawie krzyknalem na ulicy, drzac tym razem ze wscieklosci, sam chyba zdolny do zabojstwa.

Wdowa skinela obojetnie glowa.

Krasnal mieszkal pod miastem. Szybko tam dotarlismy, ale okiennice byly zamkniete, a na drzwiach wisial zamek, ciezki, wieszaja takie, kiedy wyjezdzaja na dlugo i daleko.

Zapukalismy do sasiadow i uslyszelismy, ze rzeczywiscie wszyscy wyjechali. I matka, i corka, i gospodarz.

Wsiedlismy do samochodu: ja zdenerwowany i zly, wdowa – spokojna i cicha.

- Trzeba zlozyc doniesienie na milicji – goraczkowalem sie, zapalajac papierosa i patrzac na dom z taka nienawiscia, jakbym mial zamiar go spalic. – Znajda drania i wsadza za kratki.

- Nie trzeba – odpowiedziala wdowa.

- Jak to nie trzeba? – zakrztusilem sie.

- Nie wolno tego robic. Byl przyjacielem Sieriozy. Nie zrobie tego.

Odpalilem motor i odjechalismy. Wdowa trzymala rece na ogromnym brzuchu i usmiechala sie.

PSIE MIESO

Nie mielismy ani grosza, a trzeba bylo zrobic wrazenie na pieknych damach.

- Zaprosmy je na szaszlyki – zaproponowal kolezka Rubczyk.

- Na glowe upadles, czy co? – odezwal sie moj braciszek Waliok. – Jakie jeszcze szaszlyki? Z czego? Z brzozy?

Braciszek palil papierosa, obejmujac pien brzozy.

- Z psa – odpowiedzial Rubczyk.

On tak w ogole uczyl sie kiedys na weterynarza, ale rzucil.

- Z jakiego jeszcze psa?

- A z tego, co nas obszczekal.

- Nie bede jadl zadnego psa – powiedzialem.

Braciszek pomilczal i zdecydowal:

- Niech bedzie. Ide wolac laski na szaszlyki.

Kraj byl biedny, a my na tyle mlodzi, ze nie slyszelismy grzmienia niebios nad swymi glowami.

Braciszek umowil sie, ze spotykamy sie jutro. Szaszlyki byly rozstrzygajacym dowodem. Dziewczyny widac glodowaly.

Bylo to niewielkie miasteczko, w ktorym znalezlismy sie przypadkiem. Jedyne co rzucilo nam sie w oczy to zenski akademik miejscowej, bardzo przecietnej i chyba jakies technicznej uczelni.

Spalismy niespokojnie. Wlasciciel, wyjezdzajac w jakichs swoich sprawach, pozwolil nam palic w domu, wypalilismy wiec troche papierosow, wydmuchujac przez pare godzin dym do sufitu. Wisial nad nami gesto, opadajac na brzegach.

Pies lezal w misce w mocnej marynacie.

Marynate przygotowal Rubczyk, eksperymentujac z pieprzem, sola, rosolem, octem i roznymi ziolami, a nawet swiezymi listkami – na dworze byla wiosna, pierwszy naprawde cieply dzionek, taki delikatny, ze chcialo sie go poglaskac po puszystej grzywce.

Wstawalem nad rankiem kilka razy, siadalem kolo miski i wachalem przerazony.

- Nie jedz surowego – prosil braciszek zaspanym glosem.

Czulem mdlosci i przelykalem kwasna sline.

Kiedy sie obudzilem, miski nie bylo.

Rubczyk rozpalal juz ognisko na podworku i grzal rece nad miotajacym sie na wietrze plomieniem. Miska stala na ganku.

- Wynioslem na chlodek – wyjasnil Rubczyk.

- A jesli laski pozdychaja? – zapytalem, tracajac czubkiem buta zamarynowane psie mieso.

Rubczyk zmierzyl mnie pogardliwym spojrzeniem. Tak pogardliwym, ze az sprobowalem popatrzec na siebie z boku. I nic nadzwyczajnego, wartego tak duzej pogardy, w sobie nie znalazlem.

- Nikt jeszcze nie umarl po zjedzeniu miesa – powiedzial Rubczyk.

- Tez mi mieso – rzucilem z powatpiewaniem.

- A czym jest w takim razie pies? Grzybem? – podzielil sie swoimi racjami Rubczyk.

Dziewczyny przyszly w porze obiadowej, bardzo zadowolone i uwazne. W czasie witania sie szukaly spojrzeniem co tu jest dobrego do jedzenia.

Braciszek nie chcial ich dlugo meczyc: od razu uroczyscie przyniosl miske, otworzyl ja i czule popatrzyl na zawartosc.

- To moje ulubione prosie – powiedzial, stawiajac z udawanym postekiwaniem miske na ziemie. – Jedlismy z jednego smoczka.

- Takie stare prosie? - zapytala jednak z gosci – czy do tej pory uzywasz smoczka?

- No dobra, dobra – poprawil sie braciszek, wesolo mruzac oczy – jedlismy z jednej miski...

- A co jedliscie? – nie dawala za wygrana dziewczyna.

- Lure, a co innego? – wtracil nieprzyjaznym tonem Rubczyk, nabijajac smakowite kawalki na szpikulce, wlasnorecznie zrobione z zaostrzonych patykow.

- Pachnie smakowicie – powiedziala druga, przysunawszy twarz do nabitego na szpikulec miesa, ktory Rubczyk smialo jej przekazal, pewny swych kulinarnych zdolnosci.

Wzdrygnalem sie.

Dziewczyna umiescila szpikulec nad ogniem. Braciszek jeszcze rano przezornie przyniosl znad rzeczki rozwidlone kije, ktore rybacy powtykali na brzegu na swoje potrzeby. Trojka dziewczyn rozsiadla sie obok Rubczyka, przejmujac od niego szpikulce, nadziewajac na kijki kawalki miesa i wydajac zwykle w takich przypadkach okrzyki:

- Aj, gorace! S-s-s... Oparzylam sie.

- Jaki duzy kawalek... Przepali sie. Rubczyk, przekrojmy go na pol.

- A to dla mnie szpikulec. Z pol puda wazy. W sam raz dla sieroty...

- Przeciez mowilem - podtrzymal rozmowe braciszek – mamusia nasza karmila prosie mlekiem i miodem i ten rosl rozowy jak mandaryn. Wszystko rozumial, wiedzial, jak sie wabi...

- No i jak sie wabil? – padlo dobroduszne pytanie.

- Tobik – wyrwalo mi sie.

Braciszek sie skrzywil i popatrzyl na mnie z wyrzutem.

- Latem spacerowalismy z nim po lesie – ciagnal – a w zimie wozil mnie na sankach.

- Dziwna jakas swinia – zwatpila jedna z dziewczyn.

- Przeciez on zartuje! – zawolala druga.

- Tu w ogole wszyscy zartuja – znowu nie wytrzymalem.

Nadziawszy cale mieso na kije Rubczyk zniknal na chwile w domu i wrocil z wielka butla samogonu. Wygladalo na to, ze dziewczyny wcale sie nie zdziwily na widok tego napoju – z takimi szaszlykami gotowe byly wypic wszystko.

Podszedlem do pustej miski i zajrzalem do srodka, lekko wzdrygajac sie i szczerze oczekujac, ze zobacze zapomniany na jej dnie kawalek wlochatego rudawego ogona.

Wynieslismy z domu lawki i taborety, rozsiedlismy sie wokol ogniska, przy czym Rubczyk wzial jedna z dziewczat na kolana, druga lekko objal, a na trzecia, ktora przypadla braciszkowi, spogladal z nieskrywanym zainteresowaniem.

Nalalem sobie samogonu i napilem sie sam, poki zebrani pobrzekiwali metalowymi talerzami, nakladajac sobie chleb i cebulke do szaszlyku, ktory dochodzil, ociekajac sokami miekko i wabiaco.

Poczulem wyrazny zapach budy.

Do plotu podbiegl pies, poweszyl i nagle zaczal na nas szczekac.

„Calkiem was pogielo, ludojady parszywe” – tak mniej wiecej przetlumaczylem sobie jego ujadanie.

- Poszedl! – zapiszczaly, wzdrygajac sie, dziewczyny.

- Poszedl! – powtorzyl w slad za nimi cienkim glosikiem braciszek i rzucil przez plot ciezkim kamieniem.

Wystraszony pies kucnal, a potem zerwal sie z miejsca, by opowiedziec swoim braciom, jakie tu bezprawie sie dzieje: dzikusy najechaly, nie maja zadnych swietosci.

- No prosze – powiedzial Rubczyk. – Szaszlyk gotowy!

Zostawil na chwile dziewczyny, przysiadl kolo ogniska, nie przestajac zerkac z ukosa w strone nowych kolezanek, jakby sie bal, ze je stad wywieje, albo braciszek zabierze wszystkie sobie.

Ale dziewczyny siedzialy sobie spokojnie i rzucaly pozadliwe spojrzenia w strone ogniska, gdzie potrzaskiwalo mieso, ciemne i twarde z wygladu na tyle, ze nie moglo byc zadnej watpliwosci co do jego pochodzeniu.

- Ja nie bede tego jadl – wycedzilem przez zeby, kucajac obok Rubczyka.

- Sprobuj tylko – zagrozil Rubczyk.

- Nawet nie bede probowal – odparlem.

Rubczyk podniosl do gory szpikulec, powachal i oznajmil:

- Swietna zwierzyna.

Niedaleko domu rozleglo sie smetne wycie psa.

- Jak sie nie zamknie, codziennie bedziemy mieli szaszlyki – powiedzial nieglosno i zaczal wykladac kawalki na talerze. Mnie tez nalozyl, swolocz.

Wycie nie ucichalo.

- Co z nim? – zdziwily sie dziewczyny – moze wsciekly?

- A moze w tej wsi wszystkie psy sa wsciekle? – zapytalem, patrzac zlosliwie na Rubczyka, ale bylo juz za pozno. Nie czekajac na nas, goscie zatopili mocne zabki w zweglonych kawalkach miesa, pewnie trzymajac szpikulce w rekach.

- Hej! – oburzyl sie braciszek. – A napic sie? Za znajomosc?

Napilismy sie. Chuchnelismy. Powachalismy cebulke. Przypieczetowalismy zawarcie znajomosci.

Wycie ustalo.

„Pewnie zszedl na zawal – pomyslalem posepnie o psie. – Albo po cichu przeklinajac i roniac skape psie lzy, zarzuca sobie wlasnie petle na szyje...”.

Upilem sie pierwszy, poniewaz zakaszalem wylacznie cebula i sam smierdzialem wkrotce nie gorzej niz ta cebula.

- Ech, wy, hycle! – wolalem czasami, unoszac szklanke z metnym samogonem. – Wykonczyliscie Lale!

Odwiedzily nas kolejne dwa psy, obserwujac ucztujacych przez szczeliny w plocie.

- Wybaczcie nam, kochani! – zwracalem sie do nich. – Wybaczcie, moi drodzy! Chcecie, mozecie odgryzc mnie w reke! Chcecie?

Wyciagnalem w ich strone swoja sztywna reke, byla jak z drewna.

- Zjedzcie ja! – prosilem. – Oko za oko. Zab za zab. Lapa za lape.

- Ogona nie masz, nawiasem mowiac – powiedzial braciszek, zawracajac mnie do stolu.

W odroznieniu od Rubczyka jadl malo. On w ogole jadl zawsze z umiarem, nigdy sie nie objadal.

Kiedy wlasciciel wrocil wieczorem do domu, mieso bylo juz cale zjedzone, a ognisko sie dopalalo. Rubczyk mietosil swoje dziewczyny, ja patrzylem ze smutkiem w ogien, braciszek palil wspolnie ze swoja czula smieszka jednego papierosa.

- No coz, nadeszla pora, by zdecydowac, co z noclegiem! – oznajmil.

Dziewczyny milczaly, spogladajac na siebie i od czasu do czasu sie oblizujac. Patrzylem na nie z obrzydzeniem. Jedna z nich zerkala w moja strone z wyraznym zainteresowaniem.

- A ty czemu nic nie jadles? – zapytala mnie, korzystajac z okazji i uciekajac od Rubczyka.

Rubczyk robil do mnie grozne miny, ale nie wiele juz widzialem w zapadajacym wiosennym polmroku.

Nie bylem w stanie slowa z siebie wydusic, tylko sie krzywilem i gryzlem wargi.

- A ty co, zle sie czujesz? – zapytala dziewczyna, jakajac sie, i poglaskala mnie goraca dlonia po glowie.

- No to gdzie, dziewczyny, bedziemy nocowac? – braciszek powtorzyl glosno pytanie. Wlasciciel domu zapewne nie wpuscilby nas wszystkich do siebie.

- Moze pojdziemy do nas? – zaproponowala stojaca obok mnie dziewczyna. Jej goraca dlon wciaz lezala na mojej glowie i mialem ochote ja ugryzc.

- Oszalalas? – odezwala sie druga, uwolniwszy sie na chwile od Rubczyka, ktory calowal juz ja w usta, przytrzymujac za wlosy na karku. – No co ty? Przeciez tam jest portiernia! Nie wpuszcza ich!

- A co tam portiernia! – rozesmial sie braciszek. – Nie ma takiej portierni, ktorej bysmy nie sforsowali.

Zabrawszy ze soba resztki samogonu zyczylismy wlascicielowi domu dobrej nocy i wyruszylismy w strone akademika. Kilka miejscowych psow dolaczylo do nas. Biegly za nami czujnie, trzymajac sie na bezpiecznej odleglosci.

Dziewczyny przez cala droge sie klocily:

- Nie wpuszcza ich! Nie wpuszcza!

Ta co porzucila Rubczyka wziela mnie pod reke i szla obok, probujac dotrzymac mi kroku.

Rubczyk jakos tak blyskawicznie robil sie pijany, chociaz, pamietajac o swojej slabosci do alkoholu, staral sie duzo nie pic. Przytrzymywany przez dziewczyne stawal sie z kazda chwila coraz bardziej ociezaly i powolny. Czasami unosil glowe i wydawal z siebie okrzyk.

- A okna tam u siebie macie? – zapytal braciszek.

- Na parterze sa kraty. A my mieszkamy tak w ogole na drugim pietrze.

- Moze zrzucimy im kobiece ubranie – zaproponowala nagle moja towarzyszka glosno i z ozywieniem, tak ze psy z tylu wzdrygnely sie i troche sie cofnely. – Przebiora sie i przejda jako studentki! Co wy na to?

Pomysl wydal sie wszystkim sensowny.

Dziewczyny pokazaly nam okno pokoju, w ktorym mieszkaly we trojke. Zostalismy pod tymi oknami, opierajac Rubczyka o sciane.

Za chwile w pokoju zapalilo sie swiatlo, rozlegl sie delikatny dziewczecy smiech i do naszych stop spadla kurtka, potem spodnica i chusta.

- Rubczyk, cholera, wytrzezwiej wreszcie! – pieklil sie braciszek.

W zaglebieniu uchowal sie jeszcze ostatni sniezek, bralem go stamtad garsciami, brudny i ziarnisty, i rozcieralem nim czolo kolegi. Rubczyk postekiwal i czasami spluwal ciagnaca sie sline.

„Wscieklizna – myslalem z przekonaniem. – Pierwsze objawy wscieklizny...”.

Braciszek tymczasem przebral sie w spodnice, z trudem wbil sie w kurteczke, owinal glowe chusta. Obuwie, szczerze powiedziawszy, nie bardzo pasowaly do jego nowego wygladu, ale nie bylo tego prawie widac w ciemnosciach.

- Chodz blizej wejscia, zrobimy portiera w konia – zaproponowal braciszek. – Niby mnie odprowadzasz, probujesz pocalowac, a ja daje ci w twarz i wbiegam do srodka cala we lzach.

Skrzywilem sie z obrzydzeniem: i bez tego bylo mi niedobrze na widok tego wszystkiego.

Na schodkach objalem jednak braciszka, otrzymujac w odpowiedzi celne uderzenie w szczeke, tak ze stracilem na chwile orientacje.

- Dran! – zawolal wysokim glosem braciszek, przywracajac mnie do rzeczywistosci.

Zdazylem nawet zauwazyc jego gole, wyraznie krzywe i okropnie zarosniete nogi w ciezkich buciorach, oraz kolorowa krotka spodniczke, wienczaca ten piekny widok, kiedy otworzywszy szeroko drzwi wkraczal do akademika.

Za chwile jednak stamtad wybiegl, a za nim portierka z miotla.

- Bezczelny! – krzyczala. – Wstydu nie masz! Morde bys chociaz swoja zbojecka ogolil! I jeszcze sie caluja! Zboczency!

Musielismy sie wycofac.

- Cholera, jak one chodza w tych spodnicach – przeklinal braciszek. – Jaja mozna sobie odmrozic.

- To ty masz jaja – stwierdzilem. – One nie.

Rubczyk dalej stal pod sciana.

- I jak tam? – rozlegly sie z gory dziewczece glosy.

- Powiedziano nam, ze nie maja tu brodatych studentek – odezwal sie braciszek, rozgladajac sie na strony.

- Wiesz co – zwrocil sie do mnie. – Ja tu widzialem gdzies jakas drabinke. Chodzmy.

Drabinka rzeczywiscie byla, postawilismy ja ostroznie pod upragnione okna.

Ale siegala tylko do pierwszego pietra, albo ciut wyzej.

Braciszek ruszyl do gory pierwszy, ja przytrzymywalem chwiejna drabinke. Na ostatnim stopniu braciszek sie zatrzymal i uniosl rece do gory.

Nasze zyczliwe kolezanki zrzucily mu line ze zwiazanych szmat, braciszek uczepil sie jej i podciagajac sie do gory oraz opierajac stopy o sciane, wpadl w koncu przez okno do srodka.

Schowawszy butelke z samogonem za pazuche przyprowadzilem do drabinki Rubczyka. Trzykrotnie powtorzylem mu, w jaki sposob moze sie dostac do cieplego akademika, do swojej napalonej slicznotki, najedzonej psim miesem.

- Zrozumiales? – zapytalem go po raz ostatni.

- Zrozumialem – powtorzyl za mna Rubczyk. Potem otworzyl oczy i wydawalo mi sie przez chwile, ze jednak wytrzezwial.

Zaczalem wchodzic na gore, braciszek wychylil sie przez okno, wczepilismy sie w siebie, jakbysmy sie sto lat nie widzieli, a za chwile usmiechaly sie juz do mnie zarozowione podchmielone dziewczyny, ktore zdazyly ozywic twarze mocnym makijazem.

- Rubczyk! – zawolal braciszek przez okno. – Rubilo!

- Ide – odezwal sie z opoznieniem zachrypnietym glosem Rubczyk, jakby wolanie nioslo sie do niego z Bog wie jakiej wysokosci i wreszcie dotarlo do jego uszu.

Podniosl noge, wszedl na stopien i dlugo stal na nim, bojac sie rozstac z ziemia.

Znudzilo nam sie czekanie na niego, postanowilismy wiec napic sie samogonu.

Rozlalismy alkohol do brudnych filizanek, wypilismy szybko do dna, ugryzlismy z pieciu stron jedna czekolade.

Dziewczyny, wymieniwszy miedzy soba porozumiewawcze spojrzenia, poszly niby do lazienki.

„Decydowac, ktora z kim pojdzie” – domyslilem sie.

Znow wyjrzelismy przez okno. Rubczyk stal juz na trzecim stopniu.

Kiedy spojrzalem w dol, zaczelo mnie mdlic ze zdwojona sila i malo nie zwymiotowalem na glowe koledze.

- Sluchaj – powiedzialem twardo i z przekonaniem do braciszka, cofajac sie od okna. – Nie zadaje sie z kobietami, ktore jadly psie mieso.

Braciszek przekrecil, jak pies, glowe na bok, wpatrujac sie we mnie.

- W Korei musialbys isc do klasztoru – powiedzial.

- Nie moge, i juz – powtorzylem.

- Moze tez brata sie zrzekniesz z tego powodu?

Nie mialem mu nic do powiedzenia, kompletnie nic...

Nalalem sobie jeszcze samogonu, pelna filizanke, wypilem haustem, zachwialem sie i runalem na lozko.

Rubczyk tymczasem pokonal kolejne stopnie, dotarl do pierwszego pietra i przekonany widocznie, ze znalazl sie tam gdzie trzeba, odepchnal sie pewnym ruchem stopami i zlecial z drabiny na plecy, prosto w ostatni snieg. Lezal tam, jak samobojca, wyraznie odcinajac sie na jego tle.

Wrocily wesoly studentki i od razu zgasily swiatlo, ale mnie juz bylo wszystko jedno.

Szybko pograzalem sie w miekka, korzenna, wabiaca ciemnosc, gdzie nikt nie dreczy wrazliwe natury i nie patroszy zywych cial.

Ktos przysiadl sie na moim lozku i dotknal moich policzkow.

Poczulem sie w niewytlumaczalny sposob wlascicielem nie policzkow, tylko tych palcow – i te delikatne palce wyczuly obrzydzenie wykrzywiajace moja pijana blada twarz tchnaca chlodem.

Reka znikla i zostalem sam.

- Do diabla z nim! – wesolo zawolal braciszek.

Przez cala noc snilo mi sie, ze plyne, i slyszalem nieustajace skrzypienie maszt.

Obudzilismy sie wczesnym rankiem jednoczesnie z braciszkiem. Wyczolgal sie spod czyichs nog, z trudem odnajdujac w stercie rzuconej przy lozku bielizny swoja. Chwile jeszcze sie zastanawial, trzymajac w rekach rozne majtki.

- To chyba moje – zdecydowal w koncu, poznajac swoje po czerwonych bujnych kwiatach.

Wyjrzelismy przez okno. Rubczyk wciaz lezal na sniegu. Obok niego siedzialo i lezalo kilka psow.

Zeszlismy z zadziwiajaca zwinnoscia na dol, psy niechetnie odeszly od Rubczyka i staly, weszac, w poblizu.

Spodziewalem sie, ze zobacze pogryziona twarz, ale byla czysta, jasna i rozowa.

Braciszek kucnal obok mnie.

- Rubczyk! – zawolal.

Jego przyjaciel otworzyl oczy – przezroczyste, jak u dziecka, odbijal sie w nich jasny kawalek nieba.

- Zyjesz? – zapytal braciszek.

- Zyje – odpowiedzial Rubczyk pogodnym glosem.

- Idziemy?

- Idziemy – zgodzil sie Rubczyk.

Podniosl sie i strzepnal sniezek.

- Witajcie, chlopaki! – rozlegl sie nad naszymi glowami dziewczecy glos, ktory za chwile zabrzmial jakos inaczej, o ton nizej: – Witaj, Walenko!

- O jejku! Anioly! – powiedzial Rubczyk na wydechu, wznoszac ku gorze swoje jasne oczy.

Ta o brazowych oczach, co glaskala mnie wczoraj po glowie, rzucila nam trzy landrynki.

- Trzymajcie! – powiedziala wesolo i trzy cukierki spadly po kolei do naszych stop.

Wszystkie zlapal braciszek.

Stalismy z Rubczykiem z zadartymi glowami i opuszczonymi rekami.

- Nie bylo mnie tam? – zapytal ze slaba nadzieja w glosie Rubczyk, skinawszy w strone okna.

- Nie, nigdy – odpowiedzialem z rezygnacja, jakby chodzilo o siodme niebo.

Wleklismy sie, skacowani, do przystanku autobusowego: pora byla wracac do domu.

- Jak to sie stalo, ze nie moglem wejsc po drabinie – pogodnie rozpaczal Rubczyk.

- Nie trzeba bylo zrec psiego miesa – powiedzialem do niego z wyrzutem.

- Glupi jestes – rzucil obojetnie Rubczyk. – Nie bylo zadnego psiego miesa... Zwykla wieprzowina. Kupilem u miejscowej kucharki za podwojna cene.

Jechalismy do swojego miasta, opierajac czola o brudne szyby wiosennego mikrobusu, kursujacego na peryferie miasta, wpatrzeni w rosyjskie przestworza. Nikt sie nie smucil, przeciwnie, kazdy usmiechal sie do siebie: jeden na wspomnienie o szczodrej w smaku i zapachu delikatnosci, ktora mu sie przytrafila, drugi – czujac jeszcze przy swojej skroni topniejacy, ostatni w tym roku, snieg, a trzeci – zupelnie bez powodu.

...zupelnie, ale to zupelnie bez powodu.

Zakhar Prilepin

Купить книги:



Соратники и друзья