Prezentujemy fragment ksiazki Zachara Prilepina “Patologie” (wyd. Czarne).

W kaluzach plywa brudny lod. Jada ciezarowki. Woda w kaluzach rozchlapuje sie na boki, a potem splywa z powrotem, pokryta brudna piana. Niebo mzy, szare, czarne, szare. Pachnie starymi, mokrymi bandazami.

Zobojetniali na wszystko zolnierze podnosza na nas zamyslone, senne oczy. Jestesmy w Chankale: tu koncentruje sie glowny korpus armii. To przedmiescia Groznego.

Brodaty major w moro rozmawia z Czeczenem w skorzanej kurtce, obaj sie smieja. Major siedzi na rozkladanym krzeselku, przechylil na bakier beret z proporczykiem. Czeczen przypomina przebranego za czlowieka diabla, major - malarza bez sztalug.

Do naszej “krowy” pakuja sie petersburscy komandosi. Wracaja do domu. Jeden z nich mowi mi:

- Najwazniejsze, zeby wasz dowodca byl uparty. Zeby was nie rzucili gdzies do… Chuj z ich rozkazami! Patrz, chlopakow z Riazania wywiezli w czyste pole, kazali sie okopywac. Po tygodniu zabrali. Ale przez ten tydzien czterech okopalo sie na amen, kurwa. Nawet nie bylo co po nich wykopywac. A u nas na pietnastu ludzi raptem dwu rannych, i tyle. Bo mielismy w dupie ich rozkazy.

- Miasto jest w rekach federalnych - slysze rozmowe gdzies obok - ale bojowkarzy kreci sie tam od metra. Biora nas na przetrzymanie. W dzien Grozny jest nasz, w nocy ich.

Spoceni, niewyspani i zmeczeni ladujemy swoje graty do ciezarowek. Kazda jest inna. Wlazimy na paki.

Spryciarz Hasan pcha sie do jednej z szoferek, do kierowcy. W szoferce jest cieplo i miekko.

- Smialo, Hasan, smialo! - wola za nim Szyja. - Twoi ziomkowie zawsze najpierw strzelaja do szoferki.

Hasan nie slyszy, szczerzy zeby. Chlopcy patrza na Szyje. Wszyscy zapalaja papierosy, nawet ci, ktorzy nigdy nie palili.

- Nie cykajcie, chlopaki! - smieje sie zastepca dowodcy plutonu Grisza Zarikow, przygarbiony, zoltozeby, z wystajacymi klami, podobny do hieny czy innego szakala (a raczej do tego, jak je rysuja w filmach animowanych), przezwany za kpiarstwo Wrzodem.

Walczyl razem z Szyja w Tadzykistanie.

Nasz dowodca, Siergiej Siemionycz Kucy, szanuje Wrzoda, a Szyje tytuluje “synkiem”. Siemionycz jest bohaterem. Caly obwieszony medalami, trudno podniesc jego mundur galowy. Podobno w Afganistanie runal na gory w zestrzelonym smiglowcu. Pozniej w Czarnobylu zatknal radziecka flage na najwyzszym kominie elektrowni - na znak zwyciestwa nad reaktorem jadrowym. Dali mu za to mieszkanie. Potem wypadly mu wlosy i to, i owo opadlo. Odeszla od niego zona.

- Wszystkich zabrales, synku? - pyta Kucy Szyje. - No, z Bogiem. Jazda!

Jedziemy.

Za brama Chankaly stoi ekipa telewizyjna, dziewczyna z mikrofonem, gdzies ja juz widzialem, obok niej operator i jeszcze jakis facet opleciony kablami.

Operator robi najazd na wnetrze naszej ciezarowki, siedzacy przy brzegu Sania Skworcow, ksywa Szpak, z mojej druzyny, macha reka, ale w polowie gestu robi mu sie glupio i przestaje. Nikt nie komentuje tej dziecinady, pewnie kazdy z nas chetnie pomachalby lapka operatorowi.

Mijamy opuszczone, wypalone wioski na obrzezach Chankaly i wjezdzamy na most. Za mostem zaczyna sie miasto. Przystajemy, przepuszczamy kolumne wozow z miasta. Gazik, transporter opancerzony, cztery ciezarowki i jeden bojowy woz piechoty. Na transporterze siedza omonowcy, jeden spoglada na nas i usmiecha sie. Usmiech czlowieka, ktory wyjezdza z Groznego, wiele dla nas znaczy. Znaczy, ze nie zabijaja tam na kazdym kroku. Inaczej chybaby sie nie usmiechal?

Na poboczu kreci sie wokol wlasnej osi pies, ma na grzbiecie rozowa lysine jak opalone prosie. Miga lysina, miga otwarty pysk, siny jezyk, zle oczy. Zdaje sie, ze pies cuchnie zgnilizna, zgnilymi warzywami. Kreci sie coraz wolniej, potem siada, potem sie kladzie. Z pyska cieknie mu cos burego, rozowego, szarego, pies rzyga. Rzyga i wymiociny rozlewaja sie wokol jego lba, zalewaja nozdrza. Pies probuje podniesc glowe, wymiociny ciagna sie za pyskiem, wisza na policzkach, sciekaja po siersci. Pies podrywa sie w panice, jakby czul, ze upadl w miejscu, w ktorym spotka go smierc.

Czolga sie w strone naszej ciezarowki, spod ogona wycieka mu lepka breja. Pies czolga sie do ludzi, niesie im swoja lysine, swoj wymazany posoka ogon, swoj zlepiony wymiocinami pysk, swoje oczy, placzace krwawymi lzami.

Chlopcy patrza na psa z przerazeniem i odraza.

Szyja unosi lufe i strzela psu w glowe, trzy razy, pojedynczymi, za kazdym razem trafia. Czaszka otwiera sie jak pokrywka czajnika. Glowa jest pelna wymiocin. Pies rzygal wlasnym mozgiem.

Kolumna minela nas, wjezdzamy na most.

Droge wyznaczaja kolejne fale zapachow; pewnie w czlowieku budzi sie zapomniane zwierze: w Chankale swojsko pachnialo onucami, mielonka i dymem, za brama cuchnie wilgocia i brudem; im blizej Groznego, tym zapachy suchsze, zwiezlejsze.

Zrujnowane dzielnice witaja nas surowo, w absolutnej ciszy. Chlopcy zastygaja w napieciu. Wszyscy uwaznie przygladaja sie miastu. Domy z ogryzionymi brzegami, sterty pokruszonych szarych cegiel, dziurawe dachy kolysza sie w zrenicach tych, ktorzy siedza na brzegu paki. Ulice przypominaja stare, zakurzone kawalki scenografii.

Przy szosie natykamy sie na budynki, z ktorych zostala sama fasada - sciana z oknami na przestrzal. Za oknami jest pustka. Dziwne, ze przeciag nie zwalil tych szkieletow na szose.

Chlopcy patrza na budynki i na puste okna w takim napieciu, ze gdyby teraz poszla detka, wielu pekloby razem z nia. W kazdej sekundzie moze wybuchnac strzelanina. Beda strzelali skadkolwiek, z dowolnego okna, z dachow, z krzakow, z kanalow, z altanek dla dzieci… I zabija nas wszystkich. Zabija mnie. Przeciez to sie zdarza: ledwie co przyjechali i wprost z kurzu i upalu wpadaja w zasadzke. I gina. Wszyscy.

Czuje, ze chlopcy obok czuja to samo co ja. Sania Szpak wsuwa dlon za pazuche. Wiem, ze ma tam krzyzyk.

Czteropietrowe bloki polamane i pokruszone jak suchary. W do polowy zawalonym pokoju, pozbawionym dwu scian i sufitu, stoi zawieszone nad pelna pylu czteropietrowa pustka zelazne lozko… Bardzo duzo okien.

Od czasu do czasu widzimy prawie cale domy, ospowate zolte sciany pokryte nielicznymi sladami po kulach. Koncza sie betonowe bloki, zaczynaja drewniane domy - spalone, z zapadnietymi dachami.

Blizej centrum miasta zza bramy ocalalego domku wyjrzal maly Czeczen. Pokazal nam zacisnieta piesc i cos zawolal. Probowalem pochwycic jego spojrzenie: zdawalo mi sie, ze wie, co sie stanie z nami wszystkimi, ze mna.

Купить книги:



Соратники и друзья